wtorek, 22 czerwca 2010

Ostrzeżenie....


Największe cuda roku 1989 czyli Wy - Agatko i Jasimierzu !!!

Wasze, oddane EMOcjonalne Zero - Mickey powraca z bardzo świeżym kawałkiem filmowego "ścierwa" prosto od Wujka Sama. "Hot Tub Time Machine" to jeden z największych gniotów tegoż pięknego roku 2010, który swoim wygórowanym poziomem przebija "hit",do którego dystrybutor usilnie owoż porównuje,(dla wielu już "kultowy") - "Hangover"(dla wielu znany jako "Kac Vegas"). Przejdźmy do rzeczy....


Trzech najlepszych kumpli w wieku mocno zaawansowanym spotyka się, znów , po kilku latach rozłąki. Powodem tegoż jest próba samobójcza jednego z nich. Dostajemy niezwykle mocno zarysowane charakterologicznie postacie - facet, którego zostawiła dziewczyna (John Cusack), jego siostrzeniec będący typowym przedstawicielem klasy zakompleksionych nastolatków, były muzyk obecnie zdradzany przez swą ukochaną żonę oraz chcący przenieść się do krainy wiecznych łowów z powodu licznych problemów egzystencjalnych, mocno nadpobudliwy- Lou. Jednak czego się nie robi dla przyjaciół ? Chłopaki postanawiają zabrać "zwyrola" Lou do ich ulubionego kurortu zimowego w którym to jako napaleni młodzieńcy gras(s)owali w latach 80(czy komuś to coś przypomina?). Niedoszły samobójca na wieść o tym wyrywa sobie cewnik, przy okazji zalewając twarze współtowarzyszy moczem(pierwszy przykład wysublimowanego humoru...). Okej, można ruszać w trasę... Gdy Panowie docierają do wspomnianego miejsca okazuje się, że nieubłaganie mijający czas pozostawił po sobie ślady i z górskiego odpowiednika naszego, rodzimego Mielna pozostały tylko wspomnienia... Jednak od czego jest alkohol i innego typu "dopalacze" (energetyk "Chernobyl")....zaczyna się świętowanie w jacuzzi, która jest położona na balkonie apartamentu, i wtedy staje się coś niesamowitego.....trzej kumple plus nieopierzony siostrzeniec budzą się w 86 roku....


Absurd ? Uważam, że sam pomysł na typową, głupkowatą komedię jest naprawdę niezły. Które z nas nie chciałoby się cofnąć w czasie do takiej imprezy (bądź całego wyjazdu) dzierżącej/go miano "jedynej/go i niepowtarzalnej/go"? Poprawkę trzeba,jednak, wziąć na to, że główni bohaterowie to faceci mocno "podtatusiali",po wielu przejściach, i dla nich taki powrót do lat świetności to prawdziwe wydarzenie (czy próbuję teraz uzasadnić wpływ podróży w czasie w danym wieku? Nigdy nie wydorośleję...).
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o fabule "Hot Tub Time Machine"(u nas pod prześmiesznym tytułem : "Jutro będzie futro") to pomyślałem "Fajnie, kolejna jajcarska komedyjka o bandzie kumpli...". Nie spodziewałem się, że będzie to dzieło niezwykle lotne, byłem pewien, że bez fekalnych dowcipów się nie obędzie, ale finalny rezultat mnie całkowicie przerósł, obdarł z godności kinomana, zjadł i wypluł.....
Dialogi są,chyba, pisane przez (i dla) rodzimych gimnazjalistów z małej miejscowości, którzy zasłynęli wprowadzeniem w życie, integrującej całe grupy, zabawy pod chwytliwą nazwą - "Słoneczko"... Każda wymiana zdań między bohaterami pełna jest bluzgów (w większości nietłumaczonych na piękną polszczyznę - w tym przypadku jestem jak najbardziej za) oraz wulgarnych nawiązań do stosunków damsko-męskich. Naprawdę, potrafię zrozumieć dowcip o seksie oralnym występujący w filmie raz czy dwa razy, ale żeby od razu opierać na tym całą fabułę? Teksty o "ciągnięciu", "ssaniu" czy "robieniu berła" to chleb powszedni.... przygotujcie się na o wiele cięższe klimaty. Gagi oparte na tym, że dochodzi do zakładu polegającego na "robieniu dobrze", opisywanie na głos poszczególnych etapów kopulacji czy panienka przyznająca się ze szczerym uśmiechem - "Potrafię zrobić obu naraz" to jakiś zupełny upadek i beznadziejny przykład braku pomysłu i kreatywności w dziedzinie "dowcipu sytuacyjnego"...cała ekipa pracująca na planie tego "gniota" zasłużyła na dożywotni zakaz wykonywania zawodu.

Znalazłem dwa plusy!!! Pierwszy- powrócił do żywych , po długim detoksie legendarny komik, znany chociażby jako głowa rodziny Griswaldów - Chevy Chase.... wygląda fatalnie, tak jakby Eddie Murphy przebrał się za Chase'a na potrzeby kolejnego "Grubego i chudszego"... Drugim plusem jest epizodyczny, mocno odjechany epizod Crispina Glovera - jednego z najbardziej ekstrawaganckich aktorów(Panie Depp chowa się Pan...), który znany jest chociażby z ról w drugoligowych horrorach - remake'u "Czarnoksiężnika Gore" oraz "Willard'a". Crispin dostał typową dla siebie rolę czyli niedorozwiniętego, jednorękiego boya hotelowego....na tym koniec.


"Hot Tube Time Machine" jest fatalny, żenujący i "bije" beznadzieją wspominany "Hangover". Jeśli tak ma wyglądać nowa generacja amerykańskich komedii to ja podziękuję na wstępie....wiem z doświadczenia, że zarówno Ty-Agatko jak i Mr. Jasimierz ujmiecie się za mną i wylądujemy na projekcji jakiegoś "monster movie" z lat 60. Za to ten kto lubi wysłuchiwać o "gałach" czy innych pokrętłach wybierze "Jutro będzie futro".... Ostrzegałem.

P.S.1 John Cusack zdeptał moje serce....Johnny why ?
P.S. 2 Zaprzeczam, że jestem jednym ze strażników moralności z bazą w Toruniu...
P.S. 3 Emocjonalni wrócili i mają się dobrze jak nigdy....ale już zaoszczędzę prywaty...

niedziela, 16 maja 2010

Kozy kozami, ale ta obsada!

Chłopcy, chłopcy i dziewczynki,
Wróciłam wczoraj do najlepszej formy- 3 filmów w kinie dziennie (ona naprawdę to robi!)więc skoro nikt nic, to może ja znowu coś...


CZŁOWIEK, KTÓRY GAPIŁ SIĘ NA KOZY->
Przenosili polską premierę, wyprodukowali tysiące ulotek z paskudnym błędem w imieniu Kevina Spacey (i prawdopodobnie błędem merytorycznym! Ale jeszcze to sprawdzam...) tragicznym żartem o kozach i mundurach. Wybaczyłam już nawet siekę stylistyczną w opisie filmu.
A to dlatego, że para Clooney: McGregor jest duetem nie do pobicia.

Bob Wilton (McGregor) jest nadwrażliwym mężczyzną i reporterem poszukującym sensacji. Nie robi tego jednak dla idei a kobiety- co barwi tę postać jeszcze większą groteską. Gdy w swojej podróży na front trafia przypadkowo na Lyna Cassady’ego (Clooney <3), poznaje losy tajnej amerykańskiej jednostki wojskowej dowodzonej przez Billa Django (Bridges). I tu dla bohatera zaczyna się wielka irracjonalna podróż po kartach historii. Musi pokonać demonicznego i nikczemnego Hoopera (Spacey), przekroczyć granice umysłu, stać się prawdziwym mężczyzną, uwierzyć w przeznaczenie...etc. (O rany, ile on musi...)

Mogę zacząć od narzekania? Nie jest tego wiele, ale JA muszę... Generalnie jest to film słodko-gorzki. Nie spodziewałam się po tym filmie aż tylu smutnych scen. To chyba miała być kolejna próba amerykańskiego zmierzenia się z Irakiem- czysto jułesesowski kompleks. Podali na humorystycznym talerzu pastisz wojny i armii, absurdalnych środków walki i niby to wszystko takie prześmiewcze i zdystansowane ale między wierszami czaił się wstyd i ukrywała się polityka (TO SIĘ DAŁO WYCZUĆ!). Ten film to również 1,5 h przypominania, że ludzie są równi (tu mocarny cytat: „W każdym narodzie znajdą się zgniłe jabłka”) i że nie wszyscy Amerykanie są źli (tu przekomiczne i autoironiczne: „Sir, we’re americans...we’re here to help you!”). Trochę też uraził moje odbiorcze ślepia fakt, że naładowali trailer najlepszymi scenami i bardzo mało nowych-innych gagów zostało ‘dla całości’. Co jednak nie przeszkadzało mi się znowu śmiać ze scen, które w zapowiedzi widziałam milion razy (żeby nikt nie odebrał tego zbyt kategorycznie!). No ale pamiętam, że komedia rządzi się innymi prawami i na szczęście gdy obejrzymy ją bez moich czepliwych i politycznych komentarzy, to zapewne się spodoba.

A ze śmietanki tego filmu- Clooney i McGregor razem to mistrzostwo! (Ogólnie McGregor ma dobre dni, czekam tak bardzo na I love you Phillip Morris). Dialogi między nimi, to jak doskonale ze sobą współgrali- cudne. Głównie chwalono Clooneya za wykreowanie postaci, ale wg mnie wszyscy spisali się doskonale. Jeff Bridges również spektakularny (ja, jako korna córa przyznaję, że dopiero otworzyłam oczy) w roli starego narkomana i pacyfisty z warkoczykiem. Przyjemnie popatrzeć nawet na Kevina Spacey (do którego nadal żywię antypatię), gdy pod wpływem LSD zabawia się z robaczkiem. No i oczywiście muszę tu poafirmować szczególnie dwie sceny- Clooney zabijający kozę umysłem i (także) George obezwładniający McGregora- no delicje. Parada komików najlepszej kategorii.
Kto nie widział, niech zobaczy koniecznie. Chłopięce to i konkretne. Wreszcie nikt nie niszczy proporcji wątkami miłosnymi i mało zdolnymi kobietami. Jest armia, jest LSD i ten stary, dobry absurdalny żart. Ja jestem usatysfakcjonowana.

niedziela, 25 kwietnia 2010

I say hello, hello hello.

Janku, Mikołaju (i wszyscy inni LUDZICY, którzy jesteście zapewne naszymi znajomymi),

wiem, że wy w zupełnie inną stronę, ale właśnie to w naszej współpracy jest najpiękniejsze: KONTRAST UPODOBAŃ.
A niech mi tam. Wierzę, że wejdzie tu kiedyś ktoś, kto ceni formy muzycznofilmowe choć w połowie tak mocno jak ja. I powie: ona ma rację! Glee jest takie dobre!

Glee to muzyczny serial (z premierą w maju zeszłego roku), który ulepił głównie Ryan Murphy (Running with Scissors). Od pierwszego odcinka doskonale przyjęty przez odbiorców, obsypany nagrodami (m.in. za innowacyjne spojrzenie na dzisiejsze problemy) z każdym coverem zdobywa dziesiątki nowych fanów. Znam takich co zakochali się w pierwszej odsłonie i znam takich, którzy miłość do Glee wyhodowali. Wszyscy zaś zgadzają się co do jednego- takiego serialu wcześniej nie było. Nawet jeśli pojawiały się co jakiś czas typowe młodzieżowomuzyczne chłamy kipiące od smutnych utworów, to nigdy w formie jednego serialowego pasma. Nigdy też nie widziałam filmu muzycznego okraszonego czarnym humorem, sarkazmem -i zarazem obdarzonego tak dużą dozą dystansu co Glee (dystansu do form jakimi są musicale i filmy muzyczne). Pozwolę sobie zacytować przyjaciela: „To nie jest kolejne pitu pitu, ty, dobre to jest!

Historia jest z pozoru prosta- nauczyciel hiszpańskiego Will Schuester (Matthew Morrison) chce odbudować reputację szkolnego chóru (Glee Club) i wywalczyć dla outsiderskich dzieciaków lepsze pozycje społeczne. Przy okazji boryka się z problemami swojego dorosłego życia i z intrygami przebiegłej, wrednej trenerki SUE (Jane Lynch- ten serial warto oglądać choćby dla niej, ta postać jest jedną z lepszych bohaterek jakie kiedykolwiek widziałam. Żarty z kręconych włosów Shuestera- bezcenne. KĄCIK SUE też).
Banalne? A nie! Im dalej tym dziwniej...Główny „chłopięcy” bohater jest skrajnym tępakiem, wiodąca wokale Rachel jest neurotyczną, narcystyczną żydówką-córką dwóch gejów (której po prostu NIE DA SIĘ LUBIĆ), jest też geekowaty dzieciak na wózku i wtórująca mu, jąkająca się azjatka, obowiązkowy gej, rosła w ciało murzynka i kolejny zły-zły żyd. Jest też ciężarna i dwie niemądre cheerleaderki. Byłam w szoku, z racji tego, że nie ma ani wyraźnie zarysowanej sympatycznej postaci, ani do szpiku złej! Wszyscy mają wady i zalety, żadna postać nie jest do końca stereotypowa- realistyczny musical? Tak, to jest możliwe.

Strona muzyczna to jest dopiero coś! Nie ma chyba świętości, której nie naruszyli. Większość librett z najgłośniejszych musicali. Utwory całej palety gatunków i wykonawców w nowych aranżach! Od Madonny i Kanye po The Doors przez naprawdę umiejętne mashupy. Dodatkowo, co jakiś czas występują w odcinkach największe sławy Broadwayu. Twórcy piosenek oddają zaś swoje kompozycje w użytek Gleekowcom ZA DARMO (np. Madonna użyczyła wszystkich praw do piosenek, bo podobało jej się glee!) Serial zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie, gdy dowiedziałam się, że większość głównych bohaterów została zaangażowana „z ulicy”, lub castingu otwartego na całym świecie (ludzie umieszczali demówki na youtubie!). A grają, śpiewają i tańczą naprawdę dobrze.

Taka to tylko propozycja dla was, nadal nikogo nie zmuszam do oglądania musicali. Ale warto sięgnąć chociaż po jeden odcinek dla humoru i muzyki! Zanim nadejdzie dzień, w którym wstydem będzie nie znać Glee (ohohoho jaka pewna).
Tragicznie zmęczona pozdrawiam słonecznie i załączam PROMO drugiego sezonu.

piątek, 16 kwietnia 2010

Nic osobistego




Drogie Dziecię Korporacji i Ty szarmancki, kulturalny młodzieńcze,


Lepiej nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić. (Salinger)
Zamknęłam się dzisiaj w kinie z bliską sercu istotą, żeby odpocząć od wszystkiego i oto co z tego wyszło...

Nic osobistego (opowieść świeżutka bo dopiero od dzisiaj w studyjnych) to historia dwojga barw: milczenia i samotności. Dopiero od nich odchodzą gałązki innych emocji, więc jeśli ktoś potrzebuje powodów do zadumy (jakby mu było mało własnych) to Nothing personal (z oczu i głowy Urszuli Antoniak) jest wymarzone. Nie jest to romans, nie jest to nawet historia miłosna. Jest to historia z gatunku wyboru i podejmowania decyzji.


Wyobraźcie sobie osobę, którą spotyka tragedia- jakakolwiek, kiedykolwiek. Personę, która rzuca wszystko, rozdaje swój świat materialny ludziom i jako jednostka niewidzialna- wtapia się w pejzaże, rezygnuje z udziału w społeczeństwie. Taka właśnie jest Ona- ognistowłosa (Lotte Verbeek), bezimienna dziewczyna wędrująca przez Irlandię. Napawa się samotnością, żyje w ciszy i surowych warunkach i z pozoru nie potrzebuje do swojej egzystencji nikogo. Pewnego dnia wielkiej wędrówki On (Stephen Rea!)- dojrzały mężczyzna z bagażem doświadczeń, zatrudnia Ją, za pracę wynagradza jedzeniem, milczeniem i odtąd przeżywają swoją samotność obok siebie. Nie ma prawa łączyć ich nic osobistego.


Tak naprawdę jest to opowieść zbudowana z pięknych obrazów i podzielona na rozdziały przypominała mi książkę. Kartka, po kartce widz/czytelnik śledzi dwa smutne losy, które dążą do jednego, tragicznego zakończenia.

Nie dziwię się, że film został dobrze przyjęty. Zwraca uwagę na ciekawe kwestie (miałam CZAS ROZMYŚLAŃ przez pół dnia)- chociażby tego kim człowiek jest bez materialnego fizysu. Stawia pytanie o to jak długo może żyć w świecie dwóch samotności- obok siebie ale bez siebie. Te wszystkie granice i konwenanse, niepotrzebne imiona, nazwiska, kraje, pochodzenia, tożsamości. Zupełnie niepotrzebne w świecie naturalnych i pierwotnych relacji międzyludzkich. Niestety ogólną spójność (jak i moją małą sielankę) zachwiało parę absurdalnych scen, czasami nieco zbyt szokujących w kontekście –generalnie- spokojnego filmu. Jednakże piękne zdjęcia, mały dorobek reżyserski i rola symboli zdają się usprawiedliwiać całość.


To jest film albo 'NA POJEDYNKĘ' albo 'DLA OSÓB POWAŻNYCH', nie idzie się na niego z łowcami absurdów, bo wszystko zrujnują. No i jak już pisałam, to tylko taka odskocznia, żadne znowu ARCYdzieło...

-pisze nazbyt wymagająca Agata.



niedziela, 11 kwietnia 2010

Szaleństwo na wyspie


Droga Jeb-Agato, Mikołaju!

Oj już dawno do was nie pisałem kochani, ale jak wiecie zacząłem pracę w międzynarodowej organizacji zajmującej się ratowaniem ziemi, pozyskiwaniem funduszy na rzecz rozwoju strukturalnego i takie tam. Dość jednak prywaty. Jako, że mój pracodawca ma dostęp wszędzie do wszystkiego, dostałem na zachętę wejściówki na premierę Wyspy Tajemnic, nowego filmu Scorsese. Po drodze doszło do wielu przygód, po których moi współpracownicy, którzy ze mną byli nie podają mi ręki, a co gorsza wymieniają między sobą gorszące uśmiechy. Wróćmy jednak do sedna.

Wyspa Tajemnic jest ekranizacją książki, opowiadającej o czym? O tym co takie popularne u Amerykanów, czyli więzieniu na tytułowej wyspie, gdzie trzymani są najgroźniejsi szaleńcy. Pewnego dnia na wyspie znika jedna z 'pensjonariuszek'. Do odkrycia tytułowej, niczym sama wyspa tajemnicy, zostają dwaj funkcjonariusze. Tu w rolach Leo diCaprio i Mark Ruffalo. Jak to często bywa po dopłynięciu do celu policjanci spotykają się z Dr Johnem Cawley, który sprawuje pieczę nad tajemniczym miejscem odosobnienia. W rolę nadzorcy wcielił się Ben Kingsley. diCaprio niczym prawdziwy detektyw już od chwili przybicia do brzegu wie, że na wyspie dzieje się coś niesamowitego, zresztą jakby tak nie było film, nie miałby kompletnego sensu(była to jedna z myśli a' la Grześ Mielcarski, dla fanów dobrej książki, może być a' la Paulo Coelho)

Cały zgrabnie napisany scenariusz w diabli wzięli wpompowane we mnie wcześniej piwo przy melinie na Boboli, moja przezorność, przebiegłość i zmysł godny bohatera programu 997 objawił się wkrótce po rozpoczęciu seansu, co spowodowało, że po pewnych chwytach reżyserskich udało mi się rozgryźć całą fabułę w ciągu 15 minut, jako wspaniały kolega nie zdradzę wam po czym doszła ta prawda do mnie. Jednak muszę przyznać, że mimo tego Wyspa Tajemnic trzymała w napięciu do końca. Może dlatego, że Scorsese odrobił lekcję z Hitchcockowsko-Macieyowego suspensu.

Podsumowując film naprawdę dobry, ale nie na miarę arcydzieła, ani nawet na miare średnich możliwości Scorsese.

sobota, 10 kwietnia 2010

Siekiera , motyka , piła...


Poszukująca Ryana Reynoldsa - Agato , wypatrujący w tłumie zupełnie (nie)podobnych sobowtórów znanych osób - Jasimierzu !



Jestem pewien , że każde z was , swego czasu , trafiło na film grozy , opowiadający o żądnej przygód grupie nastolatków , która w bezpardonowy sposób atakowana jest przez szaleńca w masce (bądź bez maski , ale z trwałą deformacją....bądź bez deformacji , ale z dominującą cechą introwertyczną w charakterze...brrr!!!). Otóż jest to dość popularna , szczególnie w latach 80 , odmiana celuloidowego horroru zwana "Slasherem"(do niego zaliczamy wszystkie "Piątki 13" , "Halloweeny" i "Koszmary z Ulicy Wiązów" wraz z mniej lub bardziej udanymi kopiami i tragicznymi remake'ami). Tego typu kino pełne jest utartych schematów , błędów logicznych oraz obrazów "uderzających" w widza brutalnością (Powtarzam -Wszystko zniosę , tylko , proszę nie walenie czaszką łysego kolesia w pisuar !!!!). Oczywiście , nie muszę wspominać o tym , że na tego typu produkcjach potrafię się naprawdę świetnie bawić (wyobraźcie sobie jaka to jest super zabawa na planie takiego wariactwa !) , zrelaksować i z ciekawością wyczekiwać co takiego jeszcze zaserwują nam twórcy . Jak widać , prócz mej skromnej osoby , jest jeszcze kilku fanów przygód kultowych , kinowych morderców (niech ktoś mi powie , że Chucky czy Freddy nie są sympatyczni ?) , jak chociażby Scott Glosserman - reżyser "Behind the mask : The rise of Leslie Vernon".




Leslie Vernon (w tej roli świetny Nathan Baesel) to mężczyzna w średnim wieku( wtedy gdy na skroni pojawiają się pierwsze siwe włosy , a skarpety zakupywane są w kolorze "gray") , który ma jedno wielkie marzenie , chce dorównać "największym z branży" jak Jason (koleś w masce hokejowej , polujący na młodzież w pobliżu obozowiska Crystal Lake) bądź Michael Myers (zamaskowany "zwyrol" atakujący w dzień anglosaskiego święta zmarłych w miasteczku Haddonfield). Zaprasza więc do siebie(czytaj: mieścinki zwanej Glen Echo) początkującą dziennikarkę oraz jej nieudolną ekipę filmową w celu nakręcenia filmu dokumentalnego o przygotowaniach do planowanej rzezi i w ten sposób "narodzinach"nowej "gwiazdy" "slasherów".



Jeśli nie jesteście , jeszcze , w wystarczający sposób zniesmaczeni taką ilością czarnego humoru to zapraszam dalej....




Tak , Moi Drodzy , "dzieło" Pana Glossermana to komedia , która ze względu na tematykę (pamiętajmy , że w filmie mowa jest o wspomnianych , FIKCYJNYCH seryjnych zabójcach , którzy stali się , na swój "chory" sposób , ikonami popkultury.... dlatego też bez reakcji w stylu : "Jak ten idiota może mówić o rozrywce w wypadku gdy bohaterami są psychopatyczni mordercy !"(tytuł dyskusji w której gościem będzie Dorota Stalińska).... powtarzam : FIKCJA!) trafi , najpierw , w gusta fanów ekranowej masakry , a następnie do reszty publiki . "Behind the mask..."(sam tytuł nawiązuje , w ironiczny sposób, do głupawych dokumentów o kulisach sławy celebrytów.....swoją drogą to dopiero horror) dzieli się na dwie części : pierwsza to typowy "mockumentary" czyli FIKCYJNY dokument o życiu Leslie'go , druga to "slasher" z krwi i kości , gdzie widzimy jak Leslie wprowadza swój okrutny plan "w życie"(dziwnie brzmi gdy mowa o szlachtowaniu młodocianych...).




Część stylizowana na amatorski filmik traktująca o pieczołowitości przygotowań nowego Freddiego Krugera jest naprawdę oryginalna i co najważniejsze , zważywszy , że to komedia , zabawna . Widzimy jak Leslie ćwiczy , gdyż chcąc ganiać krzyczących nastolatków musi mieć odpowiednią kondycję , poznajemy jego historię (czy aby prawdziwą ?) oraz powód zemsty , przyjaciół(emerytowany psychol , który za małżonkę ma swoją byłą ofiarę...) , dowiadujemy się czym jest Ahab i Przeżytka (ja tego nie tłumaczyłem...) oraz czemu damskie bohaterki tego typu kina wybierają broń o kształcie fallicznym(teraz już kapujecie to poczucie humoru:D jednak ostrzegam , fani "American Pie" mogą sobie darować...). Oględnie mówiąc , wszelkie "chwyty" dewiantów ze "slasherów" poznajemy tak jakby "od kuchni", ukazane w dość dowcipny sposób . Z każdą minutą dokumentu widz zaczyna coraz bardziej sympatyzować z nieco fajtłapowatym , ale bardzo miłym (momentami ma problemy z wulgaryzmami...) Leslie'm , którego największym celem w życiu jest dokończenie zaplanowanego "dzieła".... do tego dochodzi do uczuciowego zbliżenia pomiędzy nim , a prowadzącą reportaż dziennikarką, podobnie jak pomiędzy prawdziwym mordercą , a jego ..... ciiiiiii nic więcej nie zdradzę . I dochodzimy do momentu , gdy twórcy obrazu postanowili się troszkę zabawić i ukazać , już w pełni profesjonalnie(mowa o aspektach czysto technicznych) , jak postępuje przemiana z tego pozytywnego Leslie'a w złowieszcze żądne nieletniej krwi(jest takowa?) alter ego.... na tym mógłbym poprzestać. Zrezygnowanie z formy "mockumentary" na rzecz "normalnego" filmu (pseudo) grozy zdecydowanie zabija cały klimat i , według mnie , psuje naprawdę fajny pomysł . Kolejne sceny ukatrupiania nie są ani ciekawe , ani krwiste (to jest skandal!!!) , a bohaterzy zaczynają irytować idiotyzmem (hej , hej przecież to parodia ? Nie , ale naprawdę irytują !) i z do czasu ciekawego i posiadającego inne "spojrzenie" na gatunek(komedii-horroru) tytułu dostajemy kolejną , niesamowicie nudną kopię przygód ...... (tutaj wstaw paskudne , filmowe monstrum). Drugiej części nie ratuje nawet to , że jest to w pewien sposób zamierzone nabijanie się z konwencji "slashera" i wszelkie (niby) straszliwe zdarzenia do których dochodzi na opuszczonej farmie są kręcone z (dużym) przymrużeniem oka . Zaczyna , jednak, człowieka denerwować, że w stosunku do części reportażowej , nie ma w tym wszystkim jakiegoś większego "jajka"(tak a propos niedawnych świąt....).




Chciałbym zaznaczyć , że w "Behind the mask..." , w epizodach ,pojawiają się : Robert Englund (jedyny, prawdziwy Freddie....remake'owi mówię stanowcze : NIE!!!), Kane Hodder (facet , który nadał kołysaniu biodrami Jasona jakiś odpowiedni , mroczny klimat....dobrze , że nie Ricky M. (dlaczego Ricky ???)), Zelda Rubinstein (mała , wysuszona kobietka z "Ducha"i jego dwóch następnych części....jako jedna z niewielu przeżyła słynną klątwę tego tytułu) oraz Scott Wilson (charakterystyczny facio...ale nie ważę się "umieszczać" jego twarzy w jakimś filmidle ).



Agatko , wiem , że ty jesteś odważniejsza w eksploracji kinowego szajsu w znacznie większym stopniu niż Jasimierz , więc może w przerwie od jakiegoś romansidła sięgniesz po historię wschodzącej gwiazdy horroru . Natomiast Ty - Jasimierzu , będąc kapitanem statku z banderą , na której dumnie widnieje adres "naszego" bloga , zapewne zapytasz mnie kiedy obejrzę coś wartościowego , mającego w sobie większe pokłady artyzmu.... na dziś odpowiedzi nie znam . Pozwól , że wpierw opuszczę pomieszczenie bez klamek , przywdzieję maskę wyżłobioną z mydła (chociaż według niektórych bez niej też mogę występować w cyrku dziwolągów...) i sięgnę po drewutnię znajdującą się w garażu....czymkolwiek ona jest i jakkolwiek wygląda...

czwartek, 8 kwietnia 2010

Mężczyźni, chmury i ptacy (!)

Kochani chłopcy z serca Polski,
naładowana jodem, domem i dobrą energią, zdecydowałam się na przedstawienie potrójnego kinowego propoziszyn. (Potrójnego?! Zwariowała?! Przecież nie napisze o dwóch filmach w jednym poście! -TRY ME).
Na początku jednak należy się małe wyjaśnienie- widziałam dwa z nich już wcześniej, nie wczoraj i nie dzisiaj i wcale nie chciałam pisać akurat O NICH, ale całkiem świeża rozmowa z kolegą udowodniła mi, że z wiatrem krąży popyt na kinową zachętę.
Dzisiaj więc przewodnik dla leniwych, którym nie chce się szukać w saturnie czy innym urnie. Poproszę bilet na…


1. An Education- i oczywiście polski tytuł, jakże banalny; podejrzewam jednak, że na tłumaczy wpływ miał Nick Hornby- scenarzysta Education- odpowiedzialny niegdyś za BYŁ SOBIE CHŁOPIEC. Pewnie stąd… BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA
Oryginalnie rocznik 2009, dla nas niestety 2010. Jeszcze grają, jeszcze zdąży, ten co poczuje potrzebę.
Całkiem zgrabna historia młodziutkiej Jenny (Carey Mulligan). Utalentowana szesnastoletnia dziewczyna u stóp ma cały świat, w palcach muzykę, a w głowie Oksford i francuskie piosenki. Porządek zakłóca-oczywiście- Mężczyzna pisany wielkim M (ucieleśnienie chaosu, łyk dorosłości… i wszystko inne co złe). Jenny zachwycona dojrzałym Davidem (w tej roli nieatrakcyjny dla autorki posta Peter Sarsgaard) odstawia rówieśnicze namiastki facetów, priorytety, szkołę i traci całkowicie głowę dla BAŁAMUCĄCEGO. Tyle się wydarzy, tak niezdrowa jest ta fascynacja… Co z tego wyniknie, radzę się przekonać.
No i znowu… Są plusy i minusy jak zawsze. Mulligan przekonująca, piękna i naturalna jak mało kto (przyniosło jej to szereg nominacji) Sarsgaard to dobry nicpoń i bałamut, ale szacunek należy się również odtwórcy roli ojca (Alfred Molina) i ekranowym przyjaciołom Sarsgaarda (D. Cooper, Rosamund Pike- +100 ode mnie za komizm postaci). Anglia (wreszcie!) znienawidzona i taka, w której dla przeżycia nawet rodowici muszą parać się różnymi zajęciami. Muzyka bardzo mnie ucieszyła i uspokoiła. Niestety, zakończenie trochę naiwne, a historia parszywieje z każdą minutą, bo a to nierealna, a to nieprzemyślana. Niektóre wątki sprawiają wrażenie źle posklejanych i zbyt zduszonych- tak jakby do końca nie mogli się zdecydować, którą ścieżką film ma iść… Ale warto i tak- dojrzały facet/dojrzała kobieta, który/która bierze w swe ramiona żółtodzioba...niektórzy lubią.

2. Up in the Air- czyli polskie W chmurach. Obgadane oscarowo we wszystkie strony, obsypane nagrodami aż do nieba (zupełnie nie wiem czemu).
Również rocznik 2009 i tradycyjnie nasza premiera 2010. I tu rozpocznę moją szyderę. Film powstał z połączenia pomysłów: J. Reitmana (niestety, to wg mnie jego najsłabszy film) i S. Turnera, któremu zawdzięczamy Teksańską masakrę piłą mechaniczną: początek (NO BŁAGAM).
DYGRESJA: Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego Reitman popełnił największy błąd swojego życia i produkował Jennifer’s Body?
Twórcy, umieścili w tytułowych chmurach George’a Clooney’a (Ryan) i Verę Farmigę (Alex) dwójkę nieszczęśliwych ludzi żyjących na walizkach. I dlatego już na początku powiem, że nie podobał mi się ten film. Ładunek nieszczęścia, smutku i pustych egzystencji był zbyt mocny jak na moje serduszko. ALE słyszałam, że się podoba, więc nie pozostaje mi nic innego, jak z nim powalczyć.
George-Ryan podróżuje po kraju i redukuje etaty. W jednym miejscu spędza tylko parę dni w roku. Reszta to mechaniczna podróż, dziesiątki kart hotelowych i wielka samotność. Jego życie się zmienia, gdy pojawiają się w nim dwie kobiety- asystentka, którą musi nauczyć zwalniania ludzi i fascynująca go seksualnie Alex (fajna rola, dobrze zagrana, KOBIETA TO KOBIETA) Niewiasty wprowadzają pierwiastek wrażliwości do jego słownika i rozpuszczają twarde serce samotnika. Warto zobaczyć ze względu na precyzję ujęć, detalu i doskonałe oddanie pustego bytu. Ładna podróż przez całą Amerykę. Warto zobaczyć, żeby się przekonać ile można stracić. Właściwie jest to też dobry manual pakowania walizki. Dobrze to to się nie kończy oczywiście, więc sadyści- do kina! Może ktoś będzie ze mną polemizował.

3. I trójeczka panowie! Nie ma jej jeszcze w kinach i do nas przychodzi dopiero w październiku...Zdaję sobie sprawę z faktu, że zostanę wyśmiana (sama na początku wyśmiałam kolegę, który próbował mi pokazać), ale "doooon't caaare".
To Legend of the Guardians- Zacka Snydera (Watchman!). Opowieść o sowich (tak, to nie pomyłka) braciach, którzy wpadają w tarapaty i by poradzić sobie z wrogiem, muszą znaleźć WIELKIE DRZEWO- legendarny dom strażników!
TRAILER zobaczcie tylko jak im furkoczą piórka! Potężny zwiastun, na mnie podziałał!

Żegnam więc wszystkich ciepło jak zwykle i zapraszam wszystkich, którzy chcą ze mną iść NA SOWY. Macie czas do października. Pozdrawiam.

środa, 7 kwietnia 2010

Przepraszam , czy tu biją ?


Zamaskowana Agato i Ty - wiecznie występujący w towarzystwie gejsz - Jasimierzu...



Całe lata temu , gdy Wezuwiusz w najlepsze zalewał Pompeje , a Etna nawet nie myślała , że w swym dorobku zapisze hit "Drań" , pewna telewizja w naszym pięknym kraju nabyła prawa do zaprezentowania obrazu (całej serii) o tytule "Amerykański Ninja"(przeciągły pisk!!!). W głównej roli , z tego co pamiętam w dwóch pierwszych częściach(podobno wrócił w czwartej , ale to info od koleżanki z wf-u) , odnalazł się Michael Dudikoff - niesamowicie przystojny i bardzo dobroduszny blondyn. Ja będąc , ówcześnie, we wczesnym stadium szkolnym byłem niezwykle podatny (jestem do dziś) na wyjątkowo wyraziste postacie , które poruszają moją wyobraźnię (nie pytajcie jak uboga jest...) i wszelakie głupawe tytuły z jeszcze głupszymi przymiotnikami. Oczywiście , nie muszę pisać , że filmy z Michaelem były przeze mnie oglądane i nagrywane na VHS-y(kocham !!!) , a następnie kilkukrotnie "katowane" na poczciwym domowym wideo (łezka się w gałce ocznej kręci...to już nie wróci). Całości tamtejszych prawdziwie męskich wieczorów dopełniały , po wyemitowaniu kina o zamaskowanych wojownikach, programy z logiem charakterystycznego , kultowego króliczka. I tak mały chłopiec (z moją twarzą) , mając do dyspozycji odtwarzacz kaset i pilota w pewien sposób dorastał , zaglądając za kurtynę tajemnicy świata należącego do dorosłych( większość nie wie o istnieniu takowej) . Jeszcze ktoś się dziwi , że ja tylko o ninja bądź kobietach , a najlepiej o kobietach-ninja? Teraz wyobraźcie sobie jak szczęśliwy byłem widząc okładkę omawianego "Ninja Assassin" ?



Raizo (w tej roli jakaś koreańska gwiazdka muzyki pop - Rain (w tłumaczeniu "Deszczu Strugi")) to specjalnie szkolona maszyna do zabijania - ninja . Od dziecka przygotowywany był , wraz z innymi sierotami , do pełnienia funkcji wspomnianego wojownika . Pech jednak chciał , że ów młodzian nie do końca odarty był z wszelakich uczuć i zakochał się (z odwzajemnieniem) w dziewczynce należącej do tego samego klanu . Ta jednak nie przestrzegała odgórnie narzuconych , okrutnych zasad i postanowiła nacieszyć się wolnością dostępną poza murami klasztoru. Zostaje jednak pojmana i skazana na publiczną egzekucję . Od tamtej pory Raizo przysięga sobie , że żaden żywy ninja po ziemi stąpać nie będzie... O tych wszystkich wydarzeniach dowiadujemy się z retrospekcyjnych "halunów" jakich doznaje nasz azjatycki heros . Główna akcja "Ninja Assassina"przenosi nas do współczesnego Berlina , gdzie agentka Mika Coretti (przesympatyczna Naomi Harris) wpada na trop legendarnych morderców wyłaniających się z cienia...


Fabuła jest , jak to na kino "kopane", mało skomplikowana . Aktorzy nie są totalnymi drewniakami i wyglądają tak jakby zdawali sobie sprawę z tego , że ich kreacje nie będą stawiane wśród panteonu Hollywoodzkiej filmowej fabryki. Reżyserem owego dzieła jest James McTeigue - nadworny twórca brata i siostry Wachowskich . Na swoim koncie ma już jedną małą "rozpierduszkę" w gwiazdorskiej obsadzie - "V jak Vendetta" . Czyli z całą pewnością stwierdzić można , że na kinie polegającym na urywaniu członków zna się naprawdę dobrze . "Ninja Assassin" nakręcony jest w szybki , nowoczesny i naprawdę sprawny sposób . Sceny walk robią niesamowite wrażenie - ninja rzucają shurikenami , tną katanami i łamią gołymi rękami (zwłaszcza to robi wrażenie...). Należy dodać , że obraz McTeigue obfituje w największą ilość wygenerowanej cyfrowo krwi , co ja piszę , całej rzeki krwi jaką moje skromne oczęta były w stanie widzieć od kilku lat... Jednak uspokajam purystów i tłumaczę - brutalność z bardzo daleka wieje sztucznością i jest w większości wypadków zaprezentowana w bardzo komiksowy sposób (oprócz uderzenia czaszką łysego gościa o pisuar , wtedy sam nie wytrzymałem...Drodzy Twórcy !!! Wszystko , tylko , błagam , nie walenie głową o pisuar!!!). I tak oglądając ten festiwal fruwających kończyn i rozczłonkowywanych ciał , patrząc na kolejne "popisy" Raizo dopadło mnie straszliwe znużenie , które nie opuściło mnie już do samego końca filmu . Wtedy zdałem sobie sprawę , że czasy , gdy oglądałem takie kino z wypiekami na twarzy , atakiem ślinotoku i czterdziestostopniową gorączką bezpowrotnie minęły....zestarzałem się i , jeszcze jedno , wolę podziwiać pozbawione nawet kropelki krwi pseudo komediowe spektakle głupawego Jackie'go Chana.



Podsumowując ten powyższy stek bzdur , po "Ninja Assassin" nie spodziewałem się niczego odkrywczego ani twórczego . Liczyłem na kawałek solidnego kina polegającego na szybkiej wymianie ciosów i takowe dostałem . Jednak daleki jestem od zachwytów i wszem i wobec oświadczam , że drugi raz już bym po "przygody" Raizo nie sięgnął . Agato , Tobie kategorycznie zabraniam oglądania owego obrazu gdyż może to zniszczyć obowiązujący u Ciebie światopogląd , a Ty - Jasimierzu i tak w połowie jesteś ninja , a mrok to twój sprzymierzeniec , więc odpuść . Osobiście wolę oglądać Seagala , przynajmniej jest wolniejszy i można wychwycić wszystkie ruchy farbowanego , anglosaskiego lisa... Sayoonara !!!!

sobota, 27 marca 2010

I tylko Stanisława Anioła brak...

Anielico Agato , niesforny herubinku Jasimierzu !!!

Odkąd dziatkiem będąc pamiętam , że były dwa rodzaje ekranowych (s)hitów , które zupełnie , ale to zupełnie , nie trafiały w moje gusta . Pierwszy z nich to wszelkiego rodzaju katastroficzne , miałkie papki(nie tyczy się "monster movies" - te kocham) w stylu ostatniego "2012"(na "Armageddonie" płakałem i przewodnią pieśń śpiewałem wraz z mocno geriatryczną ekipą Aerosmith...). Drugi to pseudo-religijne thrillery/horrory(wyjątek stanowi pierwsza część "Armii Boga" z Christopherem W.) . Coś jak "I stanie się koniec..."(sam tytuł już mocno przeraża...) z nieśmiertelnym Arniem , który toczy walkę z samym diabłem . Jak już jesteśmy przy Belzebubie to muszę dodać , że "Omen" to dla mnie prawdziwa katorga i za każdym razem omijam go bardzo szerokim łukiem("Dziecko Rosemary" rządzi!!!). I tak żyłbym dalej w nieświadomości tego , że zbliża się koniec świata , a w co drugim wózku (mało)letnia matka wozi diabelskie nasienie gdyby nie billboardy reklamujące nadchodzącą premierę filmu , pod dźwięcznie brzmiącym tytułem - "Legion". Na takim to posterze prężnie się poruszający(i wyglądający) w sferze biznesu(czyżby rekin finansjery?) , a do tego mocno uskrzydlony swymi dotychczasowymi sukcesami jegomość (czyżby istota niebieska?) zaopatrzony jest w obrzyn i bagnet zapożyczony od samego Janka Rambo... Kicz przez duże K . I wiecie co ? Kupiłem to !!!


Akcja owej produkcji toczy się w przydrożnym , zapomnianym przez resztę świata barze znajdującym się gdzieś na pustkowiach US and I. Ową zacną gospodę z wyszynkiem piwa prowadzi największy smakosz owego trunku , po kilku życiowych przejściach (w tej roli wiecznie mocno zawiany - Dennis Quaid), jego , sprawiający wrażenie na mocno niedorozwiniętego , synalek o oryginalnym imieniu Jeep(w tej roli koleś grający w klasyku podwarszawskich miejscowości -"Tokyo Drift".... swoją drogą facet wygląda jakby dalej nie mógł dojść do siebie po takiej ilości hałasu wydobywanego z silników , "zapachu" spalin i obcowania z Vin Dieselem...) , czarnoskóry kucharz posiadający tylko jedną rękę (ale pancakes pierwsza klasa....) oraz kelnerka w ósmym miesiącu ciąży(wielka miłość chłopaka driftującego z japończykami...). Do tego należy dodać tymczasowych gości : rodzinę na którą składa się mąż i żona wraz z ich nastoletnią , przeżywającą burzę hormonów , utożsamiającą się z bohaterkami "Facetów do wzięcia"(eee to znaczy "Sex and the City") i słuchającą My Chemical Romance córką (poleciłbym jej zapoznanie się z EMOcjonalnymi bankrutami...) oraz afroamerykanin zmierzający , bodajże , na rozprawę sądową , a przy okazji noszący ze sobą Magnuma czy innego Tytana(nie chodzi o wyroby lodopodobne...).
I tak cała nasza ekipa spędza fajnie czas dyskutując (jak kto woli - kłócąc się) na wybrane tematy , gdy nagle odbiornik telewizyjny(tutaj po staropolsku , obecnie : plazmowe tv) zaczyna ukazywać planszę alarmową , a odbiornik radiowy (tutaj po staropolsku , obecnie : Eska) przestaje działać... Do gości dołącza schludnie ubrana starsza pani ,wokół której zaczyna kłębić się stado musca domestica (tutaj po łacinie , obecnie : Mucha z Wiertniczej) . Okazuje się , że babcia , pomimo wieku , zachowała sprężystość i jędrność poszczególnych partii ciała i nieźle prezentuje się w wymagający ćwiczeniach fizycznych , bezpośrednio zwanych przez podróżnych pociągami (nie tylko) - "fikołkami" (Agato , Jasimierzu chodzi o to , że ta babeczka biega po suficie , a i jej uzębienie nie wskazuje na jakiekolwiek ubytki związane z przemijającym wiatrem...). Tak , Drodzy Państwo !!! Zaczyna się ostra jazda pełna demonów (zwanych tutaj aniołami) , latających łusek i jednego , ale (prze)szybkiego porodu...


Nie zamierzam owijać bawełnę , bądź przyowlekać w jedwab i przejdę do sedna . Film jest marny . Według mnie jest to taki zlepek "Matrixa" (to co wywija anioł Michał to przyćmiewa dokonania Neo) oraz kilku horrorowych koszmarków klasy B plus któregoś z filmów o zombie made by George Romero . Efekty specjalne , które mimo wszystko powinny być ozdobą tego rodzaju kina , nie powalają na kolana , a momentami wręcz powodują pojawienie się ironicznego uśmiechu na twarzy oglądającego (wspomniane wyczyny babuni bądź przemiany poszczególnych osobników gatunku ludzkiego w ich demoniczne alter ega...). Do tego należy dodać bardzo marną i zupełnie nieprzekonywującą grę aktorów(kolega od Jeepa powinien sobie darować podbijanie Hollywoodu(czy wy też sądzicie , że za tą nazwą stoi haitański czarownik??)) oraz mega sztywne , momentami wręcz okrutnie głupkowate dialogi (mistrzem jest dyskusja pomiędzy Quaidem a synem , gdy anioł przyjeżdża autem , opisująca demoniczny wygląd ukatrupionej staruszki(coś o kłach rekina!!!)...czy wszelkiej maści filozoficzne dysputy prowadzone przez postacie w momentach prawdziwego zagrożenia) oraz , co najgorsze , dziwaczne sceny (jak chociażby ta przedwczesnego porodu , gdzie szczęśliwa(Najlepszego!!! - ojej , złożył życzenia fikcyjnej matce) mama zaraz po wszystkim biega jak zupełnie nic wyjątkowego by się nie stało(widzę te sale porodowe w rodzimych szpitalach pełne "świeżo upieczonych" rodzicielek z wszelkimi oznakami ADHD czy innego zespołu Tourette'a).
Czy w "Legionie" znajdują się jakieś plusy ? Myślałem , gdy ujrzałem jak jednoręki kucharz rzuca w głowę babci patelnię (bądź inny wok - nie mylić z Wałbrzyskim Ośrodkiem Kultury!!) i cała scena kończy się jej roztrzaskaną czaszką(jedna z lepszych w całym filmie!!!) , że będę miał do czynienia z luzackim filmidłem z dużą ilością czarnego humoru i przezabawnego gore . Niestety , twórcy woleli postawić na moralitety i rozważania na temat istnienia człowieka i istoty pochodzenia oraz złożoności jego dobra (że co ???) , przy okazji "ubierając" to w zgrane i znane z tysiąca i jednego filmów akcji schematy. Powoduje to zupełnie odwrotny efekt od (prawdopodobnie) zamierzonego... Czy jeśli ktoś widzi billboard filmu "Legion" to myśli : "Woow(długość woowa zależna od wieku), jakiś ładny obraz o religijnym przesłaniu!"?. Chyba nie .


Może to ja jednak zbyt poważnie odebrałem to co przyszło mi widzieć przez prawie półtorej godziny ? Może moja nienawiść do wspomnianego we wstępie apokaliptycznego gatunku , z mocnymi wpływami religijnymi , daje o sobie znać i odgórnie jestem negatywnie nastawiony do tego typu obrazów ? Może.... Ludziom nieobeznanym z klimatami , lubującymi się w szybkiej akcji , chcącym obejrzeć coś dla czystej "rozrywki"(a po co się ogląda tego rodzaju kino dupku?) przy dużej ilości zimnego piwa i najlepiej w miłym towarzystwie - mogę "Legion" ewentualnie polecić....Sam już to widziałem milion razy i to bez ingerencji Najwyższego...Dlatego Agatko bądź ty Jasimierzu jeżeli chcecie to spróbujcie zakazanego przeze mnie owocu , ale potem nie mówcie , że nie ostrzegałem...

poniedziałek, 22 marca 2010

Jak się człowiek zmotywuje, to wygra



Drogi Mikołaju i drogi Jasimierzu,
dwa czynniki, których zawsze mi brakuje to pieniądze i czas. Tak to jest jak ktoś źle dysponuje młodym życiem.
A jeśli już o tym, to dzisiaj młoda opowie młodym o innych młodych. I będzie to coś świeższego niż zwykle u mnie- podróż do lat 60-tych. Przypadkiem trafiłam na bardzo dobry film produkcji francuskiej (i absolutnie nie należy tego zwrotu czytać jako oksymoronu, tak mi się napisało po prostu). "Kiedy będę miała 20 lat" (reżyseria Lorraine Levy) nadaje się idealnie dla tych, którzy: -przekroczyli już tę magiczną granicę wiekową i chcą zobaczyć co stracili,
-nie potrafią przejść obojętnie obok filmu muzycznego,
-są fanatykami Paryża
-lubią filmy pogodne filmy z pomysłem ( a nawyczyniali tam szalenie i to wszystko w ramach lekkiego francuskiego humoru)

Ale od początku...Jest to historia szesnastoletniej Hanny Goldman (Marilou Berry) mieszkającej wraz ze swoją rodziną (pochodzenia żydowskiego) na przedmieściach Paryża. Żyjące w cieniu dwóch pięknych sióstr, niezwykle utalentowane lecz nieatrakcyjne „kaczę”, zamyka się na konserwatywne otoczenie a serce otwiera jedynie na muzykę. Dziewczyna dobrze gra na kontrabasie i marzy o miejscu w szkolnym zespole jazzowym. Gdy udaje jej się osiągnąć cel, musi rozpocząć wojnę ze stereotypami, antysemickimi żartami ‘kolegów’ z zespołu (swastyki w partyturze etc.) i przede wszystkim z samą sobą. Odbiorca napatrzy się więc na proces samoakceptacji oraz na żydowskie zwyczaje i stosunek młodych ludzi do ich religii. Jestem pewna, że nawet najbardziej wprawionemu i rozsmakowanemu w katowaniu słabszych „potworowi” będzie szkoda Hanny (taka ja, nie mam w zwyczaju bycia empatyczną jeśli chodzi o postaci filmowe, ALE TO CO JEJ ROBILI :O).
I moja ulubiona część..."Kiedy będę..." zbudowany jest na świetnych kompozycjach, wprowadzających w przyjemnie duszny jazzowy klimat. Ścieżka jest w pełni kompatybilna z uczuciami bohaterów, kluczowymi wydarzeniami i -co najważniejsze- słychać w niej piękny Paryż i kulturę żydowską. Mam nadzieję, że ktoś zrozumie co mam na myśli mówiąc "żydoparyska ta ścieżka jest!"...
Bez wątpienia nie tylko muzyka jest najlepszą aktorką tego spektaklu, również i obsadzie nic zarzucić nie można. M.Berry bez dublerki wykonuje szalone, kontrabasowe partie!
Podobały mi się również błyskotliwe i szybkie dialogi (wydawało się jakby to one budowały rytm całego filmu) i często czarne francuskie żarciki sytuacyjne.

Elementem zaskakującym jest plan bohaterki- coroczne świętowanie dwudziestych urodzin, aż do nadejścia daty faktycznej 20stki. Cóż, nawet jeśli to trochę naiwne i utopijne, to daje nadzieję na datę graniczną, po przekroczeniu której wszystko się układa i jest łatwiejsze. Reasumując, ten obraz wygląda na pogodny i lekki- przede wszystkim. Pod płaszczykiem tego, udało się jednak przemycić nutki smutku, ignorancji, odrzucenia i wywołać wyrzuty sumienia u odbiorcy (jeśli kiedykolwiek pojechał mocniej kogoś/komuś/coś). WSTYDZIĆ SIĘ OPRAWCY.
A ja teraz pognam szukać czegoś "mniej pogodnego" żeby zrównoważyć poziom cukru we krwi.
Pozdrawiam was ciepło, wiosennie i póki co pogodnie!

piątek, 12 marca 2010

"Better to be someone for a day than no one for a lifetime..."



Droga Wiecznie szybująca Agato oraz Ty , Totemie odpowiedzialności Jasimierzu !!!!

Wujaszek Mickey powraca z krótkich , acz intensywnych wakacji(odpoczynek w domowych pieleszach mający na celu wyleczenie depresji związanej z brakiem szeroko pojętej weny) , które zaaplikowałem sobie kosztem tego szalonego przedsięwzięcia jakim są EMOcjonalni bankruci ( w tym miejscu pisk fanów/fanek uzasadniony...). Wraz z sobą przytaszczyłem kawał angielskiej gangsterki z 2005 roku zwący się poprostu "The Business".Na wstępie chciałbym się przyznać , że do zetknięcia się z owym obrazem zachęciły mnie dwie osoby , które "maczały swe paluchy" (dla wrażliwszych - paluszki) w omawianym projekcie . Mam na myśli reżysera Nicka Love'a (U Nas znany z chociażby głośnego "Football Factory") oraz jednego z faworyzowanych przeze mnie chłopaków w tej branży - Dannego Dyera. Do tego należy dodać , że jestem wielkim fanem naprawdę dobrego kina (szczególnie brytyjskiego) opowiadającego o losach "Grubych ryb" podziemia oraz niedoszłym ganguskiem (zawsze podbierałem najfajniejsze "Matchboxy" pierwszym kumplom z piaskownicy (kończyło się fatalnie) oraz do dziś trzymam plastikowe Uzi w koszu z bielizną i czekam na rozwój akcji....prawdopodobnie skończy się fatalnie). Jak widać jestem najodpowiedniejszą osobą , która wprowadzi Was w klimat prawdziwego bandziorna z lat 80 (jeśli mógłbym prosić o jakąś Glorię Estefan ?).

Młody Frankie (w tej roli Dyer) jest zwykłym , prostym chłopakiem z robotniczej dzielnicy Londynu , który całe dnie spędza ze swymi , równie zagubionymi , kumplami na paleniu trawki i ogólnym bumelanctwie . Pewnego wieczoru , w domu , dochodzi do scysji pomiędzy jego matką , a pewnym nieprzyjemnym typem . Chłopak chcąc ratować swoją rodzicielkę , rzuca się na oponenta i delikatnie rzecz ujmując - robi mu krzywdę . Grunt zaczyna się palić pod nogami młodziana , a on chcąc uniknąć wiążących się z ową sytuacją nieprzyjemnych reperkusji , postanawia zwiać z Anglii Pani Thatcher . Od dużo starszego kumpla dostaje torbę , którą ma za zadanie dostarczyć do niejakiego Charliego , który "wygrzewa" swe kości na Costa Del Sol . Brzmi nieźle prawda ? Frankie długo się nie zastanawiając podejmuje się wyzwania i rozpoczyna nowe życie w słonecznej Hiszpanii . Sam Charlie okazuje się naprawdę sympatycznym kolesiem , żyjącym w przepychu , posiadającym club , znającym mnóstwo ludzi (co najważniejsze kobiet) , a przede wszystkim śpiącym na pieniądzach . Jak się okazuje on , także , musiał "zniknąć" z angielskich przedmieść , gdyż brał udział w napadzie zakończonym strzelaniną . Charlie zachwycony postawą i oddaniem Frankiego proponuje mu fuchę kierowcy i pozostanie w hiszpańskim raju . Chłopak nie mając nic do stracenia , oddaje się pod opiekę imponującego mu Charliego . Zostaje wprowadzony w arkana gangsterskich interesów oraz zapoznany z resztą "wesołej" ekipy. I tak zaczyna się , w mniemaniu Frankiego , nieustająca impreza....Z czasem Panowie będąc coraz bardziej zaślepieni otaczającym ich blichtrem postanawiają rozkręcić niezły biznes polegający na sprowadzaniu narkotyków i ich eksporcie w stronę Wysp Brytyjskich . Pojawia się coraz więcej pieniędzy , do nosów trafia ukochany w latach 80 puder , wśród wspólników dochodzi do pierwszych zatargów , których powodem jest między innymi pewna , a jakżeby inaczej , kobieta.... wszystkie składniki tworzą mieszankę wybuchową , która z czasem ulegnie detonacji....

Film Love'a posiada niesamowity klimat . Soundtrack stanowią największe hity lat osiemdziesiątych , aktorzy przywdziewają odjazdowe garnitury a'la Tony "Scarface" Montana czy crashowe dresy , których nie powstydziliby się uczestnicy wszelakiej maści imprez w małomiasteczkowych "klubach". Do tego należy dodać piękne widoki , błękitne morze , palmy i reprezentantki płci pięknej w strojach kąpielowych..... nie wiem jak wy , ale ja to kupuję (w tym miejscu po raz kolejny wyszła na jaw prostacka natura piszącego...).

"The Business" ukazuje odbiorcy jaki wpływ na człowieka mają posiadane pieniądze oraz idąca za nimi władza . Frankie z tymczasowego kierowcy staję się pełnoprawnym gangsterem , a z cichego i spokojnego chłopaka zmienia się w kierowanego narkotykami , coraz odważniejszego i przebieglejszego przestępce.... Love w swym filmie po raz kolejny przedstawia znaną prawdę , która mówi o tym , że sprawiedliwość wszystkich dosięgnie , a od pozornego raju do kompletnego upadku droga jest naprawdę niedaleka...

Agato , Jasimierzu jeżeli lubicie koszule w kwiaty , króciutkie spodenki znanej , niemieckiej firmy , piękne krajobrazy i własne odbicie w hiszpańskich , marmurowych kafelkach to szczerze polecam "The Business" . Dla mnie , osobiście , to taka mała , angielska odpowiedź na wspominanego "Scarface" , która nie zagrozi klasykowi , ale niesie za sobą podobne treści co dzieło De Palmy . Ja kończę....idę napełnić pistolet na wodę , nalać zmrożonej lemoniady , wystawić leżak na balkon , popatrzeć na moje włości i choć raz....przykozaczyć. Do następnego !!!

piątek, 26 lutego 2010

Czarno-białe sprawki


Droga Agato, Mikołaju!

Dziś chciałbym zająć się jednym z moich ulubionych gatunków znaczy się kinem noir. Jest to odmiana kina gangsterskiego w czystej postaci. Jednak, żeby mówić o filmie noir musi on spełnić kilka warunków. Musimy mieć do czynienia z prywatnym detektywem, który po latach pracy w policji zostaje z niej usunięty za niesubordynację, jednak nadal wykorzystuje stare przyjaźnie, do rozwiązywania swoich spraw. Kolejną cechą cechą bohatera typu noir jest nieodłącznym płaszcz prochowiec, kapelusz, papieros i nie przebrane ilości alkoholu, który pity jest przy każdej okazji. Ostatnim elementem potrzebnym do stworzenia typowego prywatnego detektywa jest femme fatale, zawsze zamieszana w zagadkę, którą ma rozwiązać główny bohater. Chciałbym podkreślić, że filmem noir, który odniósł światowy sukces było "Chinatown" Polańskiego.

Całość kina noir chciałbym przedstawić na przykładzie filmu "Wielki Sen" Howarda Hawksa z 1946. Filmem ten jest ekranizacją powieści Chandlera, a scenariusz napisał William Faulkner. W główne role wcielili się Humphrey Bogart, Martha Vickers oraz Lauren Bacall. Główny bohater Philip Marlowe, zostaje wynajęty przez emerytowanego generała, żeby odkrył kto szantażuje jego córkę. Detektyw rusza tropem wskazanym przez pracodawcę i odkrywa wiele zaskakujących tajemnic z życia niby spokojnej rodziny Sternwoodów. Hazard, narkotyki, zabójstwa, pieniądze i namiętność to wszystko stoi na drodze do odkrycia prawdy przez detektywa Marlowe.

Fabuła jak zwykle w kinie noir kompletnie pomieszana, cały czas przez ekran przewijają się nowe postacie, ciężko spamiętać kto żyje, a kto jest poszukiwany, ale to jest właśnie urok tego gatunku, cały czas zaskakuje on przyśpieszeniami tempa akcji i momentalnymi zwolnieniami, długimi dialogami pełnymi pustych frazesów.

Od momentu premiery "Wielkiego snu" minęły 64 lata, a film nadal trzyma w napięciu i fascynuje. Nie potrzebne do tego były tony materiałów wybuchowych, lata kręcenia filmów w 3D, nagie aktorki oraz komputerowo poprawiane pościgi samochodowe. To wszystko stawia pytanię o kondycję współczesnego kina. Przecież przez te lata doszło do takiego postępu technicznego, że każdy film powinien zachwycać, a tutaj coraz częściej rozczarowanie. Podsumowując polecam ten film wszystkim, którzy lubią kiedy rozwiązanie zagadki jest ujawniane na chwilę przed napisami końcowymi.

czwartek, 18 lutego 2010

De-lovely


Drogi Jasimierzu, drogi Mikołaju,

przyśnił mi się wczoraj Kevin Kline (!), co oczywiście po przebudzeniu od razu uznałam za znak. Kline'a lubię najbardziej we Francuskim pocałunku i Śnie nocy letniej, ale lat temu kilka byłam nim przecież zachwycona w De-lovely (2004) -o którym dzisiaj. 


Irwin Winkler (szczególnie płodny w dziedzinie produkcji, tym razem jednak reżyser), Jay Cocks (scenariusz) i Stephen Endelman (muzyka) wzięli na swoje barki szalone życie Cole'a Portera- jednego z pięciu najlepszych amerykańskich kompozytorów I połowy XX wieku. Trudno o bardziej kolorowy a zarazem drugi tak smutny życiorys. Mamy tu skomplikowaną miłość biseksualnego Portera, zestawioną z kryzysem twórczym i tragicznym wypadkiem. A to wszystko doprawione genialną ścieżką dźwiękową i smaczkami wizualnymi... 

De-Lovely otwiera się retrospekcją: umierający Porter (Kline) ogląda swoje życie w formie przedstawienia teatralnego. Przenosi odbiorcę w świat paryskich lat dwudziestych*, królestwo przyjęć i bankietów z nim w roli głównej. Młody Porter to bowiem książę życia, fircyk i amant, ale przede wszystkim wybitny muzyk.                                                                                                            *(osobiście kocham ten okres; zainteresowanym tematyką polecam do czytania Chłopczycę V.Margueritte) .

U jego boku zawsze i wszędzie stoi kochająca Linda (Ashley Judd), kobieta która dzielnie znosi liczne homoseksualne romanse męża (kochankowie-jak-młodzi-bogowie) i jego trudny charakter. Postać żony Portera jest jednym z ciekawszych kobiecych wizerunków, z jakimi kiedykolwiek się spotkałam (pamiętajmy, że ich historia wydarzyła się naprawdę!). Nieustępliwa, oddana do reszty, nie załamuje się gdy nie udaje jej się donosić ciąży. Nawet, gdy ma już dość występków męża, nie opuszcza go na długo. Pozostaje jego muzą do końca życia i akceptuje w końcu fakt, że Porter jest w stanie zaoferować jej tylko platoniczny odcień miłości (dalej trudno jest mi w to uwierzyć-mój mąż ma chłopaków, a ja nic?!).

Jeżeli nie przemawia do was burzliwy związek Porterów i kwestie moralne, to warto obejrzeć ten film ze względu na stronę muzyczną. Piękne kompozycje Cole'a (w Stanach grane, samplowane i coverowane do dziś) w świeżych aranżacjach naprawdę czarują i zaskakują wykonaniami. W filmie śpiewają Natalie Cole, Lara Fabian, Diana Krall, Alanis Morissette (zmieniona nie do poznania!), Robbie Williams (śpiewa It's De-Lovely, od którego pochodzi tytuł filmu), Elvis Costello i Sheryl Crow. Ta ostatnia wykonuje najpiękniejszy utwór tego dramatu- Begin the beguine, napisany specjalnie do musicalu Jubilee z 1935 roku (numer śpiewany później przez miilijard artystów, w tym Sinatrę, ale wydanie Crow jest naprawdę jednym z najlepszych). Kostiumy, scenografie i plenery też na amerykańskim poziomie. Wieść gminna niesie, że stroje montował sam Armani. 

Wiadomo jednak, że nie jest idealnie. Wyłączając główną parę, reszta postaci jest dość średnio zarysowana. Trochę brakuje obiecywanych szaleństw Portera, niby dobrze grają, ale 
jakby nie, niby żona samotna, ale jakby za mało...czegoś JAKBY brakuje. Polecam film w parze z papierową biografią, albo zapleczem informacji o Porterze. Kompozycji też nie pozostawiajcie obcych sercu. Aż by się chciało zanucić Osiecką: "Mnie-jak niewiele świat ten ziścił! Wy obaj, piękni egoiści, gdzieś wśród nie-dróg, nie-łąk, nie-liści..." to tak pasuje do tej historii!

sobota, 13 lutego 2010

Czarny skarb


Droga Agato, Kochany Mikołaju

Dawno nie pisałem, bo jak wiecie sesja była na wykończeniu, a po niej zaliczyłem udany wypad w nasze piękne polskie góry. Jednak po powrocie, który miał dziś chwilę przed 7 rano miejsce, postanowiłem nadrobić zaległości i zdecydowałem obejrzeć film Precious: Based on the Novel Push by Sapphire, zwany dalej "Precious", który jest nominowany do Oscara.

Reżyserem i producentem filmu jest Lee Daniels, z jego dorobku znamy tylko Monster Ball z oscarową Halle Berry, którego właśnie był producentem. "Precious" kręcony był z ręki i trzęsąca się kamera sprawia wrażenie jakbyśmy stali z boku wydarzeń, które dzieją się na ekranie. Scenariusz można określic, jako życiowy, ale po krótkim zastanowieniu dochodzę do wniosku, że natłok krzywd jakie spadają na główną bohaterkę jest przerażający i niespotykany. Clareece Jones - zwana przez wszystkich Precious, jest nastolatką z Harlemu. Ma problemu w szkole, w domu, nie potrafi zaakceptować siebie i zachodzi w ciążę, przez co zostaje usunięta z miejsca edukacji. Jednak na swojej drodze spotyka osoby, które ją wspierają i pomagają jej przezwyciężać trudności.

Wielkim plusem filmu są aktorki, które są zresztą nominowane do Oscara. Jak dla mnie Mo'Nique, która wcieliła się w rolę matki jest murowaną kandydatką do nagrody. Jej postać jest odrażająca jednak aktorce udaje się tak poprowadzić grę, że widz na odczuwa do niej współczucie. Gabourey Sidibe odtwarzająca, główną bohaterkę, zaliczyła tym filmem swój debiut, co również na pewno członkowie Akademii będą brali pod uwagę decydując, komu przyznać statuetkę. Nie można zapomnieć o Mariahi Carey, grającą piękną, inteligentną i wspaniałą panią z opieki socjalnej. Na początku gdy zobaczyłem Carey, myślałem że będzie to największy niewypał filmu, jednak szok, zdziwienie i prawdziwe brawo --> z ust Kaliguli, który ma wypisaną na czole degenerację.

Podsumowując film raczej nie nadaje się na wyprawę z drugą połówką. Jest to ciekawy obraz jak wygląda 'rodzinne piekło', którego często jesteśmy świadkami, a nie potrafimy zareagować. Precious warto zobaczyć jednak to co tam widzimy momentami odrzuca, boli i przeraża.

wtorek, 2 lutego 2010

La vie en rose!


Mikołaju, Jasimierzu,
z racji zimy morze mi zamarzło i nie szumi (sic!), od wczoraj jestem "posiadaczką" lat 21 (szybka autoreklama) a pkp ma miliardowe opóźnienia...ale nic nie doprowadziło mnie do szału (a prawie i do płaczu!) tak jak ogłoszone dzisiaj Oscarowe nominacje. Szukałam w głowie jakiegoś kontrastu, potrzebowałam powrotu do 'kiedyś' żeby gdzieś podziać myśli i znalazłam!
Tararararam! Sabrina Billy'ego Wildera z 1954 roku.
Może was to nie przekonać, bo to-to głównie dziewczęce. Zero nawalany, maczet, pościgów, biustu mało a i historia łzawa. Wybitne też raczej nie, ale jakże miłe!
Liczę na to, że trafię do rzeszy fanów starej-dobrej czernibieli i ktoś sięgnie po Wildera ( Pół żartem, pół serio, czy ukochany przeze mnie Bulwar Zachodzącego Słońca) pewnego wieczoru, tak tylko, żeby się uśmiechnąć.

Sabrina (niesamowita Audrey Hepburn) jest córką szofera. Mieszka z ojcem w posiadłości należącej do jego pracodawców (jednocześnie posiadaczy pokaźnej kolekcji wybitnej klasy AUTOMOBILI) rodziny- Larrabee. Dziewczyna cierpi niestety na syndrom niewidzialnego kopciuszka i lekki weltschmerz spowodowany synem bogaczy- gałganem i nicponiem Davidem (William Holden). Dopiero wyjazd do Paryża zmienia kaczątko w dojrzałą kobietę i pozwala jej tymczasowo zapomnieć o Davidzie. Jednak po powrocie Sabriny role się odwracają- teraz to ona jest na celowniku, na dodatek nie jednego a dwóch braci (Humphrey Bogart, bo kto nie lubi trójkątów miłosnych, tym bardziej z Bogartem!). Później już tylko komplikacje, komplikacje i komplikacje.
To, co lubię w tym filmie, to galeria kontrastów. Zły brat, nieokiełznany, szalony, nieodpowiedzialny (Holden) w zestawieniu z uporządkowanym, trochę nudnym, wypranym z uczuć i obowiązkowym do granic Linusem (Bogart). Gdzieś po środku Hepburn z dualizmem wcieleń, jak gdyby sama grała dwie postacie. Opozycja ulubionych piosenek bohaterów- idealnie dopasowanych do charakterów. Czy w końcu styl, fizyczność i cechy wizualne dwóch mężczyzn i kobiety, zarysowane tak dobrze, że mimo braku kolorów wręcz oczywiste! Fascynuje mnie to, bo w pewnym momencie kina zaczęliśmy zabijać wyobraźnię kolorami i fakturą ( i tak oto Avatar dostanie-wiecie-co za kolory, kształty i odpowiednie wymieszanie gradientów). Nie twierdzę oczywiście, że kolor jest zły, albo że zły jest postęp, po prostu czuję się 'mniej kreatywnym i mniej zachwyconym' widzem -względem odbiorców ówczesnych.
Sabrina zgarnęła parę nagród ( w tym Akademii) za kostiumy, scenografię i scenariusz. Dostało się 'jej' za brak ognia, za niewidzialną ścieżkę dźwiękową i wiele innych bezwzględnych wyliczeń. Ale ja obrazu bronić będę, bo od początku nikt nie chciał umieszczać go na kinematograficznym olimpie. Wystarczy, że buja gdzieś w chmurach pod... A poza tym trzeba samemu wymacać, żeby opinię ulepić!
Posłuchać jak Audrey śpiewa La vie en rose, zachwycić się jej elegancją i balową suknią (pozycja z listy najpiękniejszych, najbardziej seksownych, ładnych czy coś tam... kreacji w historii kina).
Należy bezwzględnie afirmować niegodziwego Holdena i jego czarno-białe oczy (które wyobrażam sobie jako niebieskie) i ten humor- taki lekki, trochę naiwny i przeszczery (stary gag, jak u Chaplina, ktoś też to widzi prawda?)
I trzeba wiedzieć, że Humphrey Bogart to Humphrey Bogart. Wielkie SORRY Harrisonie Fordzie z 1995 roku, żaden z ciebie Linus Larrabee.

Tak lekko i ciepło żegnam was i popadam w ten śnieg co go tu tyle.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Damski klaps w męską stronę....


Droga Agato , równie Drogi Jasimierzu !!!!
Tak , wiem . Jestem niereformowalnym fanatykiem kina klasy B (do tego należy zaliczyć resztę literek w alfabecie) i po nędznej pseudo-recenzji ostatniego hitu Van Damme'a i spółki kroczę tą samą drogą (Jasimierzu już widzę Cię jako wycieńczonego filipińską chorobą polityka , krzyczącego z mównicy : "Nie idź tą drogą !!!"), która doprowadziła mnie na ślad prawdziwej perełki - "Bitch Slap" .
Reżyser Rick Jacobsen nie jest postacią anonimową w filmowym światku , a , raczej , powinienem skrobnąć - kultową w pewnych kręgach (wszystko zależy od kręgów w jakich się człowiek otacza , prawda ???) . Swoją karierę zaczynał pod okiem samego Rogera Cormana ( jeszcze bardziej kultowego reżysera - chociażby "Raven" z Vincentem Price'm i producenta ponad trzystu (!) szmir - jeden z najgorszych przykładów - "Scorpius Gigantus") . Jak więc widać od samych początków kariery Jacobsen wiedział , że raczej nie zostanie drugim Scorsese i zabrał się ostro do roboty kręcąć np. "Bloodfist VI i VII " , poszczególne odcinki do takich seriali jak "Herkules" , "Xena" , "Nikita" czy "Cleopatra 2525"( na wszystkich wychowały się pokolenia w naszym kraju - za co dziękuję). Jego zupełnie świeżutki filmowy "wybryk" to powrót do niezwykle popularnego nurtu kina lat 60 , 70 i 80 - exploitation . Charakterystyka - gore , seks , zwyrodnienia , kontrowersyjne treści itp. itd. Reasumując wszystko co można wyobrazić sobie najgorszego , utrwalone na taśmie celuloidowej .
Trzy twarde , złe , seksowne i przede wszystkim cholernie niebezpieczne bohaterki - głupiutka striptizerka Trixie , nadpobudliwa (ADHD czy coś ?) Camero (swoją drogą niezwykle podobna do Joanny Koroniewskiej(!!!), tylko że po odpowiednim upiększeniu chirurgicznym) oraz (moja faworytka) tajemnicza Hel (Ginger girls rulz :P) przybywają na pustynne odludzie w celu odnalezienia diamentów wartych niebagatelną sumkę . Poszukiwane minerały należą do mafijnego bossa (Michael Hurst - genialny Jolaos z "Herkulesa" - pozdrawiam kolegę , który upominał się o tą postać w disneyowskiej wersji przygód mitycznego siłacza !!!) , który został uprowadzony przez nasze dzielne heroiny . Z kolejnych , nawiedzających dziewczęta retrospekcji dowiadujemy się o (wiadomo) ich przeszłości i skrywanych tajemnicach .
Jak już wspomniałem (tak???) , w obrazie Jacobsena to męska płeć jest tą zdecydowanie słabszą . Silne damskie osobowości to nawiązanie do klasyki exploitation "Faster , Pussycat ! Kill ! Kill !" Russa Meyera (nawet liczba głównych , kobiecych postaci się zgadza). Bohaterki mają przesadnie wyeksponowane dekolty , które za każdym razem (dziwnym zrządzeniem losu) wpadają w oko kamery , a , także , orientację seksualną skierowaną ku osobni(cz)kom tej samej płci (czego dowiadujemy się z softowych scenek). Do tego dochodzi duża dawka czarnego (wszelaka brutalność w komiksowym stylu) i lekko odjechanego (dziwaczna zabawa azjatki Kinki z Trixie) humoru . Należy , także , napomknąć o mocno gościnnym udziale aktorów znanych nam z wyżej przytoczonych przeze mnie seriali - Lucy Lawless ("Xena") czy Kevin Sorbo (tytułowy "Herkules"). Świetnie brzmi ??? Jeszcze lepiej wygląda !!! (Pozytywny) Kicz "wylewa" się z ekranu przez ponad godzinę trwania tej historii o zemście , miłości i (a jakże!!) nienawiści .
Jasimierzu , Agato (Moi Drodzy Puryści filmowi) mogę was uspokoić i powiedzieć , że "Bitch Slap" nakręcony jest w bardzo sympatyczny (uwielbiam to słowo) sposób i nie przekracza pewnych granic dobrego smaku . Przecież wiecie , że jako człowiek posiadający dobrze rozwinięty kregosłup moralny i kierujący się w życiu pewnymi (swoimi) zasadami nie tykam kina obleśnego , uderzającego i obrażającego czyjeś przekonania itp. (mówię o polskich hitach exploitation jak "Galerianki"(czemu nie powstał męski odpowiednik - "Galerianie" , coś w stylu sławetnych "300" ???) czy "Wojna polsko-ruska"(brakowało mi Karolaka i Kota...)). Twór Jacobsena to hołd kinu eksploatacji i należy przyjmować go z odpowiednim przymrużeniem oka . Atutem produkcji jest ukazanie piękna(zarówno czysto fizycznego jak i duchowego,emocjonalnego) i (niepodwazalnej) wyższości kobiet nad słabszymi gatunkami darwinowskiego łańcucha....dlatego panowie pobudka właśnie dostaliśmy klapsa!!!
Link do traileru :

sobota, 30 stycznia 2010

The wire, czyli piekło w Baltimore


Droga Agato, Drogi Mikołaju!

Dawno się nie odzywałem i nadszedł czas coś skrobnąć. Obejrzałem ostatnio kilka ciekawych filmów, ale żaden z nich nie zasługuje na uwagę niczym serial The Wire – w Polsce tytuł tłumaczony był na Prawo Ulicy. HBO wypuściło 5 sezonów, nie będę się bał użyć takiego określenia, DZIEŁA. W Polsce wyemitowano tylko dwa sezony i to o takiej porze kiedy nawet nie przyzwoite filmy się kończą. Dwa odcinki wyreżyserowała Agnieszka Holland, po czym wróciła i dała dowód, że w Polsce nawet z najlepszym warsztatem gów** zrobisz bo producenci to zniszą, co wydarzyło się przy polsatowskiej Ekipie.

Wrócimy jednak do The Wire, fabuła serialu to historia specjalnej grupy dochodzeniowej, która została stworzona do zatrzymania narkotykowego króla Baltimore, z biegiem czasu i sezonów zmieniają się osoby do zatrzymania, ale jednostka i główni bohaterowie pozostają ich drogi się rozchodzą, czasami muszą razem działać, czasami muszą walczyć ze sobą i nie jest tu mowa tylko i wyłącznie o gangsterach, ale i policjantach.

Pomysłodawcą całego przedsięwzięcia jest Ed Burns, który sam był glina i fabuła jest lekko oparta na jego przeżyciach. Trzeba przyznać, że spece od scenariusza, którzy piszą dla HBO to światowa czołówka i to co stworzyli zasługuję na najwyższą ocenę. Przez serial przewija się wiele postaci, jednak każda jest zbudowana w bardzo ciekawy sposób, wszystkie są dobrze zagrane i wszyscy aktorzy są idealnie dobrani do swoich ról.

Podczas oglądania tego serialu widz zaczyna sobie zdawać sprawę, że nie jest to kolejny schemat jak w Housie, gdzie genialny doktor leczy wszystko i wszystkich, tutaj cała ekipa filmowa postarała się, żeby serial był mienił się pełną paletą barw, niczym u impresjonisty obraz. Dobrzy i źli bohaterowie, ludzie z honorem i bez niego, złodzieje, oszuści, inteligenci, mordercy, cynicy występują tutaj po obu stronach barykady i policyjnej i przestępczej. Dlatego często w środku odcinka zaczynamy się zastanawiać, kto tu jest tak na prawdę dobry i z kim się utożsamiamy.

Ciężko jest opisać prawie 100h kina w jednym poście, ale gorąco polecam i zachęcam do obejrzenia The Wire.

Poniżej zamieszczam link do traileru zrobionego przez fanów serialu:

http://www.youtube.com/watch?v=srIYAbjqT-g

Uniwersalny Van Damme - taki do wszystkiego....


Droga Agato , Drogi Jasimierzu !!!


Moje małe , górnicze miasteczko spowiła mgła oraz zasypały niebotycznych rozmiarów opady śniegu . Strapiony tą sytuacją , a chcący się troszkę rozgrzać , wyciągnąłem z lodóweczki (chciał się rozgrzać i używał do tego schłodzonych napoi - idiota !!!) butelkę magicznego napoju o smaku tequili (kolor - krwista czerwień , złowieszczy napis na etykiecie - "Hellena") , usiadłem , wygodnie , przed ekranem mego małego kina (15 cali) i postanowiłem postawić na jeden z większych comebacków tego roku - "Universal Soldier - Regeneration" . Chyba nie muszę dodawać , że Jean Claude i Dolph wracają , razem w jednym filmie - jak dla mnie wystarczająca rekomendacja .


Wpierw uporządkujmy to wszystko chronologicznie . "Universal Soldier" - jeden z większych kinowych hitów roku 1992 (oraz "słonecznej" telewizji przez następne 100 lat ) . Van Damme jako Luc Deveraux toczy bój ze swoim "kumplem" z czasów wojny w Wietnamie - Andrew Scottem (Lundgren) . Reżyserem całego "widowiska" jest niejaki Roland Emmerich (podobno po tym jak nakrył Jean Claude'a pod prysznicem coś mu delikatnie mówiąc "odbiło" i zaczął kręcić katastroficzne szmiry za mnóstwo kasy....) . W roku 1998 ukazują się dwa tytuły przeznaczone na rynek "wymagającej" tv śniadanowej w Stanach i Kanadzie (zwracają uwagę szalenie groźne podtytuły w stylu "Niedokończone interesy") . Szczerze to nawet nie wiem jak mam to zakwalifikować . Skoro postać Luca gra czwartorzędny kaskader-akrobata - Matt Battaglia , a w epizodach pojawiają się Burt Reynolds (!!!) oraz jeden z "bad-assów" wszechczasów - Gary Busey to świadczy o jednym - obaj wspomniani , charakterystyczni aktorzy nie mieli chyba za co pić (zwłaszcza Mr. Burt - podobno do tej pory budzi się w nocy z krzykiem : "Nie , kolejny dubel !!!") . Rok 1999 przynosi nam prawdziwy , (prawie) wartościowy sequel . Wraca Jean jako Luc i tym razem musi poradzić sobie z Billem Goldbergiem i Michael Jai Whitem (podobno najsilniejszym Uniwersalnym w historii , ale teraz już wiem (spoiler!!!) , że 10 lat to szmat czasu i są silniejsi ) . Przełom 2009/2010 - Człowiek-orkiestra(po angielsku : Universal) wśród żołnierzy znów daje o sobie znać !!!! (niesłyszalny ryk zachwytu )


Akcja filmu przenosi nas w rejony , naszej ukochanej Europy Wschodniej . Terroryści porywają dwójkę dzieci , w wieku szkolno-młodzieżowym (że co ??? Tacy co już nie noszą plecaków , a zaczynają podpalać i słuchać grunge'u ...) , których tatą jest wysoko postawiona (bułgarska,białoruska,ukraińska) "szycha"(chyba prezydent;) . Do tego dochodzi bardzo nieprzyjemna sytuacja , prokurowana przez złych ludzi , mogąca prowadzić do detonacji ładunków znajdujących się na terenie elektrownii atomowej w Czarnobylu . Separatystom towarzyszy wredny , amerykański doktorek (nienawidzę tego typu zdrobnień) , który ma do dyspozycji Uniwersalnego umundurowanego ( w tej roli jakiś Pitbull - wszystkie fanki megalomana , kubańczyka przekazującego światu o jego pełnej świadomości sytuacji , że jest chciany , niech odetchną.... ten to pochodzący z Białorusi zawodnik UFC(walki w klatkach , nie klapkach ) . Z czasem zostanie , także , odmrożony klon pana Andrew Scotta (Lundgren!!!) . Z pomocą , oczywiście , śpieszy amerykańska armia , która zawsze jest tam , gdzie jest najmniej potrzebna i dostaje łupnia . Nie ma więc innego rozwiązania jak sięgnąć po Luca Deveraux (Van Damme) , który przechodzi proces wtórnej socjalizacji (chodzi do szkoły , jeździ na bmx-ie i pomimo 50 na karku dalej słucha grunge'u...) . Teraz już , Agato i Jasimierzu , zapewne czujecie co unosi się w powietrzu - zapach potu , krwi i (ze względu na tereny) wódki....


Żadną tajemnicą jest , że podupadające gwiazdy kina akcji lat 80 i 90 , właśnie Van Damme , jego oponent Lundgren , czy Seagal lub Snipes , kręcą swoje filmy na terenach dawnych bloków państw socjalistycznych . Pierwszą , jedyną i najważniejszą przyczyną owego stanu rzeczy są - pieniądze . Jako , że takowe tytuły odgórnie skazywane są na rynek kina DVD i przez to posiadają ograniczone budżety to znacznie tańsza okazuje się podróż na wschód i zmontowanie na miejscu ekipy . I głównym gwoździem do trumny tych produkcji (oprócz oczywiście obrazu ogólnej filmowej beznadzieji ) jest próba przekonania widza , że to Ameryka jest areną toczącej się akcji , a nie Bułgaria czy Białoruś . Co z tego , że w obsadzie co drugie nazwisko to Dimitrov , a na ekranie widzimy architekturę "żywcem wyjętą" z innej epoki . Jest to taka jawna obraza inteligencji oglądającego . W "US : Regeneration" , od razu , jesteśmy poinformowani , że wszystko rozgrywa się gdzieś w Europie Wschodniej . Umiejscowienie akcji na terenach starych fabryk oraz ruin bloków (imitujących tereny Czarnobyla) jest naprawdę dużym plusem . Widać , że twórcy chcieli stworzyć dzieło poważne (jeśli można tak wogóle pisać) i mroczne (Taki "Batman" Nolana wśród "Uniwersalnych Żołnierzy") , a do tego odhumanizowane , post-apokaliptyczne , zniszczone lokacje świetnie pasują . Przez kilka chwil poczułem nawet metaliczny posmak w ustach ( nie była to sprawka wspomnianego napoju wysokooktanowego) . Fabuła jest banalna , ale mowa o filmie akcji , więc stawia się na eksplozje , krew i ogólną masakrę(niektórzy pewnie po ostatnim poście postrzegają we mnie mordercę z nocnego pociągu z mięsem) . Jest wszystko - wybuchy , strzelaniny , większe wybuchy , rany szarpane , największe wybuchy , rany kłute - ogółem cała gama ran i wybuchów . Do tego należy dodać walki wręcz i oczekiwany bój Lundgrena z Van Dammem . Jak na (zapewne) mocno ograniczony budżet to nie narzekam , chłopaki dali z siebie dużo ;) Aktorsko Jean Claude (zyskał w moich oczach po świetnym "JCVD") i Dolph nie schodzą poniżej pewnego poziomu ( te kilka linijek tekstu w ich wykonaniu brzmią niesamowicie , zwłaszcza u Lundgrena) . Scena ich powtórnego spotkania jest naprawdę fajna (zabrzmiałem jak jeden z komentatorów "Canal dodać") , czuć chemię i jeszcze kilka innych przedmiotów ścisłych . Jak rzekł kiedyś jeden z mądrych : "Czas nie stoi w miejscu" i to widać po twarzach głównych bohaterów (Jean Claude w jednym z ujęć wygląda jak "sponiewierany" wschodnią specjalnością ) . Hołd jednak należy oddać , chociażby , za te setki ofiar pozostawionych na placu boju przez te wszystkie lata kariery .


Przed seansem byłem pewien obaw , jednak wszystkie prysły podczas jego trwania . Znów miałem 11 lat (wiek szkolno-dziecięcy) i oglądałem filmowych herosów z dzieciństwa . Siarczysty , chłodny , wschodni klimat i ciągła , nieustająca akcja robią wrażenie , a do tego dwa , duże nazwiska kina "kopanego" znów razem . Myślę , że każda osoba pracująca nad filmem naprawdę się postarała i fani dobrego wpier**lu (Agata proszę Cię więcej nie przeklinaj , a ty Jasimierzu dorzuć ,czasem, do przysłowiowego pieca;) nie będą zawiedzeni . Dla nich to tytuł z serii : "Must see...".

czwartek, 28 stycznia 2010

Arrivederci Fellini

Drodzy chłopcy!
Jako, że zbliża się wam wyjazd i będziecie wypoczywać od CIĘŻKIEJ PRACY AKADEMICKIEJ, to ja luźno zarysuję wam Nine, który możecie sobie rekreacyjnie machnąć/wrzucić (jeśli chodzi o ten film nie potrafię dobrać innych słów) ze względu na piękne kobiety.
No i muszę zacząć od tego, że zawiódł mnie na całej linii. Spodziewałam się wielkiego łup!, Moulin Rouge do kwadratu, miksu z Chicago i wypełnienia najlepszą burleską świata. Miały być Włochy, temperament, doskonałe libretta i emocja wszelaka, a były tylko zażenowanie całością i zachwyt nad pięknymi kobietami. Trochę mało.
Oczywiście ten film może się podobać, ale raczej targetowi,który nie widział Felliniego (Osiem i pół na którym wzorowane było Nine) czy jakiegokolwiek dobrego kabaretu, burleski, musicalu. Jakby nie patrzeć jest to jednak kwestia indywidualna, więc pozostawiam
wszystkim WOLNY WYBÓR.

Nine to historia Włoskiego reżysera (Daniel Day-Lewis), chorego na kobiety i miłość, którego dopadł kryzys twórczy. Artysta natchnienia szuka u muz, niewiast, które spotykał na swojej drodze przez całe życie. Na samym początku poznajemy wszystkie: jego matkę (Sophia Loren), włoską prostytutkę z dzieciństwa (Fergie), dziennikarkę (Kate Hudson), wierną przyjaciółkę (Judi Dench), kochankę (Penélope Cruz), żonę (Marion Cotillard) i w końcu źródło głównego natchnienia aktorkę Claudię (Nicole Kidman).
Zestaw najpiękniejszych? Właściwie tak, ale pozostawia poważny... niesmak. Oni głównie o kobietach to ja też!
Sophia Loren straciła swoją urodę lata temu a teraz ma w sobie coś z mumii i sprawdzała się właściwie tylko w czarnobiałych scenach filmu. Fergie wyszła obronną ręką, wyglądała ładnie a i śpiewała jak na wokalistkę przystało, doskonale. Kate Hudson była zbyt 'amerykańska' i raczej źle ucharakteryzowana...Judi Dench jak zawsze dobra (rówieśnica Loren!) wyglądała korzystnie, tym samym broniąc honoru rocznika '34. Penelope to Penelope, ona zawsze wygląda spektakularnie, ale problem tkwił w roli, do której w ogóle nie pasowała. Marion Corillard jest moim numerem jeden od lat, śliczna i utalentowana wokalnie (La mome), ale też sprawiała wrażenie źle dobranej do roli. Nicole Kidman, z urodą dla konesera, też już umierała z miłości w innych filmach lepiej niż w Nine. I to chyba stanowi główny problem tego filmu-
muzy, które wcale muzami nie są i nie starają się. Nikt się nie postarał. Arcydzieło niestety przerosło R.Marshalla. Do tego doliczyć możemy marny wokal Day-Lewisa (który jest diabelsko przystojny ale po prostu NIE UMIE śpiewać) i Penelope też-nie-bardzo-rozśpiewaną. Nie każdy musi mieć dobry głos i umieć śpiewać? Niestety, nie w tym gatunku, to przeszkadza. Brakowało mi takiego "pierdolnięcia" (musiałam!), wykonania utworu, który zostaje z tobą przez kolejne miesiące (bo przecież cała ścieżka naprawdę jest dobra!). W pamięci mam tylko trailerowe "Be italian", które słyszałam miliard razy czekając na film. Wstrząsu i dreszczy potrzebowałam a znudzenie otrzymałam. Większość z tych pięknych kobiet występowało już w lepszych rolach, śpiewało lepsze partie i radziło sobie doskonale. Niestety w tym wypadku czegoś zabrakło.

Ogólnie strona wizualna fajna, dobre plenery, błyskotliwe żarty (!) i intrygujące rozpoczęcie filmu. Mimo wszystko piękne kobiety, D. Day-Lewis w klasykach motoryzacji-cudo, udane kostiumy i dekoracje, ale muzyka i choreografia niestety leżą. Nie podobał mi się też zabieg apartów (monologu postaci do publiczności), tego zastygania co chwilę i coraz niższy poziom filmu z każdą minutą. Stara maksyma aktorska "ucz się grać śpiewając" przypomniała jak bardzo trudna jest w realizacji.
Myślę, że dla odbiorcy Nine nie powinien być pierwszą obejrzaną w życiu formą musicalową. To na pewno nie jest wyznacznik gatunku i nie poleciłabym go laikowi na zasadzie: "WEŹ TO! OBEJRZYJ! PADNIESZ!".

Jeśli zaś chcecie zastanowić się nad problememi zwykłego mężczyzny i zwykłej kobiety ubranymi w kostium niezwykłej pary, albo poużalać się nad granicą między tym co chcemy komuś powiedzieć, a nie możemy, to Nine przez ponad półtorej godziny pozwoli wam na refleksję. Dziewczynom polecam wątek mężczyzny, którego kochasz i nienawidzisz jednocześnie, takiego, któremu oddasz wszystko a on weźmie, wyrzuci i nie doceni. A chłopcom wątek: wolę blondynkę czy brunetkę?!

Arrivederci Roma! Arrivederci Varsavia!

wtorek, 26 stycznia 2010

Wielki powrót !!!!

Hey , Hi , Hello Jasimierzu !!!!

Tym oto przywitaniem , nawiązującym do "Wielkiego Hitu" niejakiego Shauna Bakera (słyszę pisk nastoletnich fanek Eski) chciałbym rozpocząć nowy etap w historii Emocjonalnych Bankrutów . Jasimierzu nie wiem czy wiesz (zapewne nie) , ale całe miasto , wszelkie portale i blogi "huczały" już od (jak się okazuje) przedwczesnej informacji dotyczącej "śmierci" tworu powołanego przez , waszych ukochanych , pożal się Boże , krytyków.... Zapachniało jakąś dziwną megalomanią ???

Otóż , wracamy do życia Jasimierzu (słyszę strzelające korki od champagne'ów i azjatów świętujących chiński , nowy rok) i startujemy z porcją nowych recenzji !!!! Strzeżcie się ci mniej i bardziej lotni aktorzy , bójcie się (nie)udolni reży....(odkąd zobaczyłem prześmieszny(MISTRZ ironii;)skecz Formacji Chatelet to na usta ciśnie mi się : "Panie reżyserzu !!!!").....Przepraszam Cię Jasimierzu za ten przydługawy , naładowany emocjami wstępniak.....przechodzimy do rzeczy !!!!!

Pamiętasz , jak dziatkami będąc , z nosem wciśniętym w szklany ekran "chłoneło" się filmy lepsze i te zdecydowanie gorsze.... była to połowa lat 90 i w różnych telewizjach królowała znana wszystkim seria "Akademia Policyjna" . Jak sama nazwa wskazuje traktowała ona o perypetiach zwariowanych funkcjonariuszy prawa (uwielbiałem Steve Gutenberga i starałem się być takim "nim" w relacjach damsko męskich podczas zerówkowych śniadań....ups , wszyscy wiemy jak to się kończy....."Marsz do kąta!!!") . Jasimierzu jeśli wytłumaczysz mi(bądź ktokolwiek inny) na czym polegała akcja z sejfem w ostatniej części ("Misja w Moskwie") to przewiduję jakąś nagrodę.... Zastanawiasz się , pewnie , teraz czemu wyciągam trupa z szafy (o posturze Bubby Smitha) i wspominam "Akademię Policyjną"??? Ano , dlatego , że w dniu wczorajszym miałem okazję zobaczyć jak zachowuję się małomiasteczkowa , angielska "ręka" sprawiedliwości w "Hot Fuzz".

Pozwól , że nie będe straszliwie rozwodził się nad fabułą omawianego "dzieła" - londyński(miastowy!!!) glina trafia na posterunek w typowym , sielskim , anglosaskim miasteczku - Santford . Tutaj poznaje swoie typowe , sielskie , anglosaskie odpowiedniki , czyli wiejskich strażników nic nie wiedzących o prawdziwej , niebezpiecznej służbie . Dla wszystkich mieszkańców staje się swego rodzaju atrakcją , a jako partnera dostaje syna komendanta - prawdziwego fana filmów akcji (Bad Boys !!!!) . Oczywiście nie muszę dodawać , że nasz bohatejro jest profesjonalistą w każdym calu i zaczyna zwalczać i tak niski odsetek występującego w Santford bandytyzmu , a nawet jeżeli udaje mu się złapać sklepowego złodzieja to okazuje się on wszystkim dobrze znanym chłopakiem.....więc w pracy nuda , po pracy jeden pub ( oczywiście wszyscy się tam spotykają) i nagle buuum - morderstwo !!! Czy to przypadek , czy może zaczątek jakiejś grubszej afery ??? Chyba się zbytnio nie rozwodziłem prawda ????

W roli głównej Simon Pegg - nadworny komediant Królowej , za kamerą , na siedzeniu oznaczonym napisem "Director" - Edgar Wright (twórca świetnego segmentu "Don't" do projektu by Rodriguez&Tarantino).... ci panowie , wcześniej , stworzyli już bardzo dobrze przyjęty pastisz kina o zombie - "Shaun of the Dead" , a teraz wzieli na warsztat kino policyjne ....nie muszę dodawać , że pełne ono jest , tak charakterystycznego dla Wrighta , czarnego humoru....

Cóż mogę napisać o samym filmie ??? Surrealistyczne wariactwo z dużą ilością dowcipnego gore (tak , brutalność może być dowcipna !!!! - świetnym przykładem jest omawiany tytuł) . Przy okazji ironia na małomiasteczkowe społeczności , które posiadają identyczne cechy bez względu na terytorium państwa w jakim występują (Jasimierzu obaj coś o tym wiemy , prawda ???)......"Hot Fuzz" polecam ci , dlatego , że napewno można się dobrze pośmiać (słyszę już pytania : "A można źle...???") i zapomnieć o stresach związanych z sesją (twój poprzedni post).....Polecam !!!!

środa, 13 stycznia 2010

Bałkańskie szaleństwo

Drogi Mikołaju!
Niestety nie udało mi się dotrzeć na Parnassusa, z powodu zbliżającej się sesji. Dlatego słuchając dziś No Smoking Orchestra i ucząc do egzaminów postanowiłem pokrótce przedstawić Ci jeden z moich ulubionych filmów. Pewnie domyślasz się, że chcę pisać o Kusturicy i jego bałkańskich szaleństwach. Jak zdajesz sobie sprawę jest to szalony reżyser, który łamie wszelkie zasady. Nie wiem czy wiesz, ale od niedawna organizuje on w swoim miasteczku filmowym festiwale i na pierwszym z nich odbył się uroczysty pogrzeb Szklanej Pułapki 4.0 jako protest przeciwko komercjalizacji kina.

Wracając jednak do Kusturicy, moim ulubionym filmem z jego dorobku jest Biały kot, czarny kot. Ma on w sobie coś urokliwego, coś niesamowitego. Wydaje mi się, że Kusturicy udało się ukazać prawdziwie słowiańską duszę, znaczy się wódka, kokaina, zabawa, lewe interesy i co najważniejsze tradycja oraz rodzina. Coś podobnego próbował stworzyć Smarzowski w Weselu i udało mu się, szkoda że nie dało rady wypromować tego filmu po za granicami Polski. Nie którzy pewnie podnieśliby larum, że jesteśmy w tym filmie pokazani jako pijacy, ale taka jest prawda, tak wygląda nasza codzienność. Dlatego cenie sobie te oba filmy jako prezentację naszej słowiańskiej natury.

Mikołaju niestety muszę kończyć swój list z powodu natłoku spraw i obowiązków.
Pozdrawiam

sobota, 9 stycznia 2010

Dorwać Buddy'ego...

Hello Jasimierzu !!!!!

Po długiej rozłące z naszym projektem (powoli staje się uzależniony od emocjonalnychbankrutów i czas od luźnej recenzji "Parnassusa - człowieka , który oszukał diabła" mijał mi bardzo powoli) postanowiłem napomknąć o tytule , który udało mi się zobaczyć podczas niedawnej przerwy świątecznej . "Smokin Aces" , bo o nim mowa to niezłe , szybkie i odjechane kino starające się nawiązać stylistyką do (uwielbianego przeze mnie) Guya Ritchiego , w naprawdę dobrej obsadzie . Okej , więc zapinamy pasy i , na krótką chwilę , przenosimy się do szalonego , choć tak nam współczesnego , świata ukazanego w obrazie Joe Carnahana .

Buddy Israel ( w tej roli u nas zupełnie nieznany Jeremy Piven) to czołowy sztukmistrz Las Vegas na którego bogate show wpadają największe ryby w Stanach Zjednoczonych . Jest naprawdę miłym i fajnym gościem , a przy tym znakomitym showmanem w stylu Zbigniewa Wodeckiego . Do czasu..... Wraz z ogromną popularnością pojawijają się (twarde i miękkie) narkotyki oraz niezliczona rzesza (twardych i miękkich)gruppies....A , że Buddy , w przeciwieństwie do Pana Zbigniewa , nie jest wystarczająco odporny na uroki sławy popada w uzależnienia oraz konszachty z włoską mafią . Israel zaczyna odgrywać rolę wielkiego gangstera i głównej szychy w Las Vegas , z tym , że żaden z niego gangsta , a jedynie smutne "wannabie" . Nasz bohater wpada w coraz większe kłopoty zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy , a sytuacja , w której się znajduje , zaczyna go przerastać . I wiesz Jasimierzu co ten "mistrz wszelakich sztuczek karcianych" robi ??? Zaczyna "sypać" wszystkich mafiozów ..... i niczym chłopiec pod sceną na Winobraniu w Zielonej Górze wydaje na siebie wyrok śmierci.... Powtarzając za wodzem - "Tak kończą frajerzy !!!!"

Ryszard "Peja"(odpowiednik tego słowa w gwarze mazowieckiej to gnida)Andrzejewski swoją sceniczną wypowiedź kończy - "Wszystko na mój koszt" . Włoska Mafia jakby to słyszała i wyznaczyła kupę kasy za biednego Buddy'ego . I tu zaczyna się akcja filmu . Poznajemy amerykański odpowiednik agentów z W11 , którzy podsłuchując rozmowy toczące się w mafijnej willi dowiadują się o tej niebywałej nagrodzie pieniężnej za głowę Israela ..... rozpoczyna się wyścig w którym wezmą udział zarówno strażnicy prawa i sprawiedliwości jak i assasini z najodleglejszych części świata . Pewnie Jasimierzu już domyślasz się , że prędzej czy później dojdzie do krwawej , wyniszczającej konfrontacji ?

We wstępie wspominałem coś o niezłej obsadzie aktorskiej prawda ??? I proszę dwójkę agentów partnerów grają - mężczyzna przy którym każde "ciacho" wygląda jak zakalec - Ryan Reynolds oraz zakalec , który smakuje wybornie - Ray Liotta . Do tego grona dorzucę mocno "gościnne" występy Bena Afflecka , Jasona Batemana(ogromny dystans do siebie) czy rapera Commona (o Rychu zapomnieli) . Nie mogę nie wspomnieć (z racji posiadanej płci oraz szeroko pojętej miłości do estetyki) o pięknej , a do tego zabójczej Alicii Keys (swego czasu jej hit "Fallin" był hymnem Reprezentacji Czarnoskórych Więźniarek z Więzienia Stanowego w Nevadzie) i świetnie odgrywającego rolę zaćpanego , załamanego Buddy'ego - Jeremiego Pivena . Dla Ciebie Jasimierzu zostawiłem na koniec prawdziwą gratkę , rodzynkę w cieście(te wieczne porównania z wypiekami mnie kiedyś zabiją) albo raczej Gluta - Curtis Armstrong (odtwarzający rolę "kultowego" bohatera z trzech części "Zemsty Frajerów") jest adwokatem i wspólnikiem Buddy'ego .

Cały film mogę opisać jako mieszankę wybuchową . Mnóstwo fajerwerków wizualnych , troszkę czarnego humoru , a do tego zabawne dialogi . Niektóre z postaci płatnych morderców polujących na głowę Buddy'ego są zgrabnie wymyślone - mamy trzech braci - neonazistów(pół-mutanty???) , którzy są tak chorzy , że momentami zadawałem sobie pytanie czy aby napewno ich wybryki wpisują się w kanwę "Smokin Aces" czy bardziej "Hills have Eyes" , czy chociażby Laszlo Soot - zabójca mający umiejętność podszywania się pod każdą osobę na świecie .
Całość kręcona jest w stylu teledysku ze stacji (podobno) muzycznej MTV - szybkie ujęcia skomponowane w lekko komiksowy sposób (właśnie taki obecny Ritchie) . Widoczny jest wyraźny kapitał jaki mieli przeznaczony na film twórcy , gdyż nie szczędzą oni widzowi scen w których ilość naboi przekracza dozwolone granice , a ich ofiarami są zarówno osoby jak i wszelkie , czasem dobrze umeblowane , powierzchnie chociażby hotelowe . Jedynym minusem (patrząc pod względem "czysto rozrywkowym") jest sama końcówka opowieści . Reżyser starał się zaskoczyć widza , a wyszło lekko przekombinowanie i utrzymanie w trochę innym stylu jak reszta filmu .

Jeśli Jasimierzu masz wolny wieczór , a nie chcesz maltretować się kolejnym filmem artystycznym to polecam Ci - "Smokin Aces" . Czas poświęcony na seans naprawdę zleci w oka mgnieniu , a następne dni poświęcisz na kompletowanie dyskografii wspomnianej Pani Alicii Keys .

P.S. Właśnie na DVD ukazała się druga część filmu o oryginalnej nazwie "Smokin Aces 2 (tutaj podtytuł a'la człowiek który oszukał diabła)" . Jest to film przeznaczony bezpośrednio na rynek wspomnianego nośnika , więc nie należy spodziewać się po nim jakiekogolwiek artyzmu . W roli głównej Vinnie Jones , co jak dla mnie już jest swego rodzaju atrakcją.....