czwartek, 18 lutego 2010

De-lovely


Drogi Jasimierzu, drogi Mikołaju,

przyśnił mi się wczoraj Kevin Kline (!), co oczywiście po przebudzeniu od razu uznałam za znak. Kline'a lubię najbardziej we Francuskim pocałunku i Śnie nocy letniej, ale lat temu kilka byłam nim przecież zachwycona w De-lovely (2004) -o którym dzisiaj. 


Irwin Winkler (szczególnie płodny w dziedzinie produkcji, tym razem jednak reżyser), Jay Cocks (scenariusz) i Stephen Endelman (muzyka) wzięli na swoje barki szalone życie Cole'a Portera- jednego z pięciu najlepszych amerykańskich kompozytorów I połowy XX wieku. Trudno o bardziej kolorowy a zarazem drugi tak smutny życiorys. Mamy tu skomplikowaną miłość biseksualnego Portera, zestawioną z kryzysem twórczym i tragicznym wypadkiem. A to wszystko doprawione genialną ścieżką dźwiękową i smaczkami wizualnymi... 

De-Lovely otwiera się retrospekcją: umierający Porter (Kline) ogląda swoje życie w formie przedstawienia teatralnego. Przenosi odbiorcę w świat paryskich lat dwudziestych*, królestwo przyjęć i bankietów z nim w roli głównej. Młody Porter to bowiem książę życia, fircyk i amant, ale przede wszystkim wybitny muzyk.                                                                                                            *(osobiście kocham ten okres; zainteresowanym tematyką polecam do czytania Chłopczycę V.Margueritte) .

U jego boku zawsze i wszędzie stoi kochająca Linda (Ashley Judd), kobieta która dzielnie znosi liczne homoseksualne romanse męża (kochankowie-jak-młodzi-bogowie) i jego trudny charakter. Postać żony Portera jest jednym z ciekawszych kobiecych wizerunków, z jakimi kiedykolwiek się spotkałam (pamiętajmy, że ich historia wydarzyła się naprawdę!). Nieustępliwa, oddana do reszty, nie załamuje się gdy nie udaje jej się donosić ciąży. Nawet, gdy ma już dość występków męża, nie opuszcza go na długo. Pozostaje jego muzą do końca życia i akceptuje w końcu fakt, że Porter jest w stanie zaoferować jej tylko platoniczny odcień miłości (dalej trudno jest mi w to uwierzyć-mój mąż ma chłopaków, a ja nic?!).

Jeżeli nie przemawia do was burzliwy związek Porterów i kwestie moralne, to warto obejrzeć ten film ze względu na stronę muzyczną. Piękne kompozycje Cole'a (w Stanach grane, samplowane i coverowane do dziś) w świeżych aranżacjach naprawdę czarują i zaskakują wykonaniami. W filmie śpiewają Natalie Cole, Lara Fabian, Diana Krall, Alanis Morissette (zmieniona nie do poznania!), Robbie Williams (śpiewa It's De-Lovely, od którego pochodzi tytuł filmu), Elvis Costello i Sheryl Crow. Ta ostatnia wykonuje najpiękniejszy utwór tego dramatu- Begin the beguine, napisany specjalnie do musicalu Jubilee z 1935 roku (numer śpiewany później przez miilijard artystów, w tym Sinatrę, ale wydanie Crow jest naprawdę jednym z najlepszych). Kostiumy, scenografie i plenery też na amerykańskim poziomie. Wieść gminna niesie, że stroje montował sam Armani. 

Wiadomo jednak, że nie jest idealnie. Wyłączając główną parę, reszta postaci jest dość średnio zarysowana. Trochę brakuje obiecywanych szaleństw Portera, niby dobrze grają, ale 
jakby nie, niby żona samotna, ale jakby za mało...czegoś JAKBY brakuje. Polecam film w parze z papierową biografią, albo zapleczem informacji o Porterze. Kompozycji też nie pozostawiajcie obcych sercu. Aż by się chciało zanucić Osiecką: "Mnie-jak niewiele świat ten ziścił! Wy obaj, piękni egoiści, gdzieś wśród nie-dróg, nie-łąk, nie-liści..." to tak pasuje do tej historii!

2 komentarze:

  1. bossa novy powinny być leniwe jak bossa nova do poduszki maryli rodowicz, albo gadanie nocą jak u Osieckiej! evergreen, jak calling you z bagdad cafe. słysząc to powinno się tańczyć w parach, a nie siedzieć i połykać łzy. nostalgia, bicik, rytmik XD

    OdpowiedzUsuń
  2. no, wiedziałam, że dobrze mi się Osiecką podświadomie rzuciło.
    A oni by tańczyli ale ten kryzys...

    OdpowiedzUsuń