sobota, 30 stycznia 2010

The wire, czyli piekło w Baltimore


Droga Agato, Drogi Mikołaju!

Dawno się nie odzywałem i nadszedł czas coś skrobnąć. Obejrzałem ostatnio kilka ciekawych filmów, ale żaden z nich nie zasługuje na uwagę niczym serial The Wire – w Polsce tytuł tłumaczony był na Prawo Ulicy. HBO wypuściło 5 sezonów, nie będę się bał użyć takiego określenia, DZIEŁA. W Polsce wyemitowano tylko dwa sezony i to o takiej porze kiedy nawet nie przyzwoite filmy się kończą. Dwa odcinki wyreżyserowała Agnieszka Holland, po czym wróciła i dała dowód, że w Polsce nawet z najlepszym warsztatem gów** zrobisz bo producenci to zniszą, co wydarzyło się przy polsatowskiej Ekipie.

Wrócimy jednak do The Wire, fabuła serialu to historia specjalnej grupy dochodzeniowej, która została stworzona do zatrzymania narkotykowego króla Baltimore, z biegiem czasu i sezonów zmieniają się osoby do zatrzymania, ale jednostka i główni bohaterowie pozostają ich drogi się rozchodzą, czasami muszą razem działać, czasami muszą walczyć ze sobą i nie jest tu mowa tylko i wyłącznie o gangsterach, ale i policjantach.

Pomysłodawcą całego przedsięwzięcia jest Ed Burns, który sam był glina i fabuła jest lekko oparta na jego przeżyciach. Trzeba przyznać, że spece od scenariusza, którzy piszą dla HBO to światowa czołówka i to co stworzyli zasługuję na najwyższą ocenę. Przez serial przewija się wiele postaci, jednak każda jest zbudowana w bardzo ciekawy sposób, wszystkie są dobrze zagrane i wszyscy aktorzy są idealnie dobrani do swoich ról.

Podczas oglądania tego serialu widz zaczyna sobie zdawać sprawę, że nie jest to kolejny schemat jak w Housie, gdzie genialny doktor leczy wszystko i wszystkich, tutaj cała ekipa filmowa postarała się, żeby serial był mienił się pełną paletą barw, niczym u impresjonisty obraz. Dobrzy i źli bohaterowie, ludzie z honorem i bez niego, złodzieje, oszuści, inteligenci, mordercy, cynicy występują tutaj po obu stronach barykady i policyjnej i przestępczej. Dlatego często w środku odcinka zaczynamy się zastanawiać, kto tu jest tak na prawdę dobry i z kim się utożsamiamy.

Ciężko jest opisać prawie 100h kina w jednym poście, ale gorąco polecam i zachęcam do obejrzenia The Wire.

Poniżej zamieszczam link do traileru zrobionego przez fanów serialu:

http://www.youtube.com/watch?v=srIYAbjqT-g

Uniwersalny Van Damme - taki do wszystkiego....


Droga Agato , Drogi Jasimierzu !!!


Moje małe , górnicze miasteczko spowiła mgła oraz zasypały niebotycznych rozmiarów opady śniegu . Strapiony tą sytuacją , a chcący się troszkę rozgrzać , wyciągnąłem z lodóweczki (chciał się rozgrzać i używał do tego schłodzonych napoi - idiota !!!) butelkę magicznego napoju o smaku tequili (kolor - krwista czerwień , złowieszczy napis na etykiecie - "Hellena") , usiadłem , wygodnie , przed ekranem mego małego kina (15 cali) i postanowiłem postawić na jeden z większych comebacków tego roku - "Universal Soldier - Regeneration" . Chyba nie muszę dodawać , że Jean Claude i Dolph wracają , razem w jednym filmie - jak dla mnie wystarczająca rekomendacja .


Wpierw uporządkujmy to wszystko chronologicznie . "Universal Soldier" - jeden z większych kinowych hitów roku 1992 (oraz "słonecznej" telewizji przez następne 100 lat ) . Van Damme jako Luc Deveraux toczy bój ze swoim "kumplem" z czasów wojny w Wietnamie - Andrew Scottem (Lundgren) . Reżyserem całego "widowiska" jest niejaki Roland Emmerich (podobno po tym jak nakrył Jean Claude'a pod prysznicem coś mu delikatnie mówiąc "odbiło" i zaczął kręcić katastroficzne szmiry za mnóstwo kasy....) . W roku 1998 ukazują się dwa tytuły przeznaczone na rynek "wymagającej" tv śniadanowej w Stanach i Kanadzie (zwracają uwagę szalenie groźne podtytuły w stylu "Niedokończone interesy") . Szczerze to nawet nie wiem jak mam to zakwalifikować . Skoro postać Luca gra czwartorzędny kaskader-akrobata - Matt Battaglia , a w epizodach pojawiają się Burt Reynolds (!!!) oraz jeden z "bad-assów" wszechczasów - Gary Busey to świadczy o jednym - obaj wspomniani , charakterystyczni aktorzy nie mieli chyba za co pić (zwłaszcza Mr. Burt - podobno do tej pory budzi się w nocy z krzykiem : "Nie , kolejny dubel !!!") . Rok 1999 przynosi nam prawdziwy , (prawie) wartościowy sequel . Wraca Jean jako Luc i tym razem musi poradzić sobie z Billem Goldbergiem i Michael Jai Whitem (podobno najsilniejszym Uniwersalnym w historii , ale teraz już wiem (spoiler!!!) , że 10 lat to szmat czasu i są silniejsi ) . Przełom 2009/2010 - Człowiek-orkiestra(po angielsku : Universal) wśród żołnierzy znów daje o sobie znać !!!! (niesłyszalny ryk zachwytu )


Akcja filmu przenosi nas w rejony , naszej ukochanej Europy Wschodniej . Terroryści porywają dwójkę dzieci , w wieku szkolno-młodzieżowym (że co ??? Tacy co już nie noszą plecaków , a zaczynają podpalać i słuchać grunge'u ...) , których tatą jest wysoko postawiona (bułgarska,białoruska,ukraińska) "szycha"(chyba prezydent;) . Do tego dochodzi bardzo nieprzyjemna sytuacja , prokurowana przez złych ludzi , mogąca prowadzić do detonacji ładunków znajdujących się na terenie elektrownii atomowej w Czarnobylu . Separatystom towarzyszy wredny , amerykański doktorek (nienawidzę tego typu zdrobnień) , który ma do dyspozycji Uniwersalnego umundurowanego ( w tej roli jakiś Pitbull - wszystkie fanki megalomana , kubańczyka przekazującego światu o jego pełnej świadomości sytuacji , że jest chciany , niech odetchną.... ten to pochodzący z Białorusi zawodnik UFC(walki w klatkach , nie klapkach ) . Z czasem zostanie , także , odmrożony klon pana Andrew Scotta (Lundgren!!!) . Z pomocą , oczywiście , śpieszy amerykańska armia , która zawsze jest tam , gdzie jest najmniej potrzebna i dostaje łupnia . Nie ma więc innego rozwiązania jak sięgnąć po Luca Deveraux (Van Damme) , który przechodzi proces wtórnej socjalizacji (chodzi do szkoły , jeździ na bmx-ie i pomimo 50 na karku dalej słucha grunge'u...) . Teraz już , Agato i Jasimierzu , zapewne czujecie co unosi się w powietrzu - zapach potu , krwi i (ze względu na tereny) wódki....


Żadną tajemnicą jest , że podupadające gwiazdy kina akcji lat 80 i 90 , właśnie Van Damme , jego oponent Lundgren , czy Seagal lub Snipes , kręcą swoje filmy na terenach dawnych bloków państw socjalistycznych . Pierwszą , jedyną i najważniejszą przyczyną owego stanu rzeczy są - pieniądze . Jako , że takowe tytuły odgórnie skazywane są na rynek kina DVD i przez to posiadają ograniczone budżety to znacznie tańsza okazuje się podróż na wschód i zmontowanie na miejscu ekipy . I głównym gwoździem do trumny tych produkcji (oprócz oczywiście obrazu ogólnej filmowej beznadzieji ) jest próba przekonania widza , że to Ameryka jest areną toczącej się akcji , a nie Bułgaria czy Białoruś . Co z tego , że w obsadzie co drugie nazwisko to Dimitrov , a na ekranie widzimy architekturę "żywcem wyjętą" z innej epoki . Jest to taka jawna obraza inteligencji oglądającego . W "US : Regeneration" , od razu , jesteśmy poinformowani , że wszystko rozgrywa się gdzieś w Europie Wschodniej . Umiejscowienie akcji na terenach starych fabryk oraz ruin bloków (imitujących tereny Czarnobyla) jest naprawdę dużym plusem . Widać , że twórcy chcieli stworzyć dzieło poważne (jeśli można tak wogóle pisać) i mroczne (Taki "Batman" Nolana wśród "Uniwersalnych Żołnierzy") , a do tego odhumanizowane , post-apokaliptyczne , zniszczone lokacje świetnie pasują . Przez kilka chwil poczułem nawet metaliczny posmak w ustach ( nie była to sprawka wspomnianego napoju wysokooktanowego) . Fabuła jest banalna , ale mowa o filmie akcji , więc stawia się na eksplozje , krew i ogólną masakrę(niektórzy pewnie po ostatnim poście postrzegają we mnie mordercę z nocnego pociągu z mięsem) . Jest wszystko - wybuchy , strzelaniny , większe wybuchy , rany szarpane , największe wybuchy , rany kłute - ogółem cała gama ran i wybuchów . Do tego należy dodać walki wręcz i oczekiwany bój Lundgrena z Van Dammem . Jak na (zapewne) mocno ograniczony budżet to nie narzekam , chłopaki dali z siebie dużo ;) Aktorsko Jean Claude (zyskał w moich oczach po świetnym "JCVD") i Dolph nie schodzą poniżej pewnego poziomu ( te kilka linijek tekstu w ich wykonaniu brzmią niesamowicie , zwłaszcza u Lundgrena) . Scena ich powtórnego spotkania jest naprawdę fajna (zabrzmiałem jak jeden z komentatorów "Canal dodać") , czuć chemię i jeszcze kilka innych przedmiotów ścisłych . Jak rzekł kiedyś jeden z mądrych : "Czas nie stoi w miejscu" i to widać po twarzach głównych bohaterów (Jean Claude w jednym z ujęć wygląda jak "sponiewierany" wschodnią specjalnością ) . Hołd jednak należy oddać , chociażby , za te setki ofiar pozostawionych na placu boju przez te wszystkie lata kariery .


Przed seansem byłem pewien obaw , jednak wszystkie prysły podczas jego trwania . Znów miałem 11 lat (wiek szkolno-dziecięcy) i oglądałem filmowych herosów z dzieciństwa . Siarczysty , chłodny , wschodni klimat i ciągła , nieustająca akcja robią wrażenie , a do tego dwa , duże nazwiska kina "kopanego" znów razem . Myślę , że każda osoba pracująca nad filmem naprawdę się postarała i fani dobrego wpier**lu (Agata proszę Cię więcej nie przeklinaj , a ty Jasimierzu dorzuć ,czasem, do przysłowiowego pieca;) nie będą zawiedzeni . Dla nich to tytuł z serii : "Must see...".

czwartek, 28 stycznia 2010

Arrivederci Fellini

Drodzy chłopcy!
Jako, że zbliża się wam wyjazd i będziecie wypoczywać od CIĘŻKIEJ PRACY AKADEMICKIEJ, to ja luźno zarysuję wam Nine, który możecie sobie rekreacyjnie machnąć/wrzucić (jeśli chodzi o ten film nie potrafię dobrać innych słów) ze względu na piękne kobiety.
No i muszę zacząć od tego, że zawiódł mnie na całej linii. Spodziewałam się wielkiego łup!, Moulin Rouge do kwadratu, miksu z Chicago i wypełnienia najlepszą burleską świata. Miały być Włochy, temperament, doskonałe libretta i emocja wszelaka, a były tylko zażenowanie całością i zachwyt nad pięknymi kobietami. Trochę mało.
Oczywiście ten film może się podobać, ale raczej targetowi,który nie widział Felliniego (Osiem i pół na którym wzorowane było Nine) czy jakiegokolwiek dobrego kabaretu, burleski, musicalu. Jakby nie patrzeć jest to jednak kwestia indywidualna, więc pozostawiam
wszystkim WOLNY WYBÓR.

Nine to historia Włoskiego reżysera (Daniel Day-Lewis), chorego na kobiety i miłość, którego dopadł kryzys twórczy. Artysta natchnienia szuka u muz, niewiast, które spotykał na swojej drodze przez całe życie. Na samym początku poznajemy wszystkie: jego matkę (Sophia Loren), włoską prostytutkę z dzieciństwa (Fergie), dziennikarkę (Kate Hudson), wierną przyjaciółkę (Judi Dench), kochankę (Penélope Cruz), żonę (Marion Cotillard) i w końcu źródło głównego natchnienia aktorkę Claudię (Nicole Kidman).
Zestaw najpiękniejszych? Właściwie tak, ale pozostawia poważny... niesmak. Oni głównie o kobietach to ja też!
Sophia Loren straciła swoją urodę lata temu a teraz ma w sobie coś z mumii i sprawdzała się właściwie tylko w czarnobiałych scenach filmu. Fergie wyszła obronną ręką, wyglądała ładnie a i śpiewała jak na wokalistkę przystało, doskonale. Kate Hudson była zbyt 'amerykańska' i raczej źle ucharakteryzowana...Judi Dench jak zawsze dobra (rówieśnica Loren!) wyglądała korzystnie, tym samym broniąc honoru rocznika '34. Penelope to Penelope, ona zawsze wygląda spektakularnie, ale problem tkwił w roli, do której w ogóle nie pasowała. Marion Corillard jest moim numerem jeden od lat, śliczna i utalentowana wokalnie (La mome), ale też sprawiała wrażenie źle dobranej do roli. Nicole Kidman, z urodą dla konesera, też już umierała z miłości w innych filmach lepiej niż w Nine. I to chyba stanowi główny problem tego filmu-
muzy, które wcale muzami nie są i nie starają się. Nikt się nie postarał. Arcydzieło niestety przerosło R.Marshalla. Do tego doliczyć możemy marny wokal Day-Lewisa (który jest diabelsko przystojny ale po prostu NIE UMIE śpiewać) i Penelope też-nie-bardzo-rozśpiewaną. Nie każdy musi mieć dobry głos i umieć śpiewać? Niestety, nie w tym gatunku, to przeszkadza. Brakowało mi takiego "pierdolnięcia" (musiałam!), wykonania utworu, który zostaje z tobą przez kolejne miesiące (bo przecież cała ścieżka naprawdę jest dobra!). W pamięci mam tylko trailerowe "Be italian", które słyszałam miliard razy czekając na film. Wstrząsu i dreszczy potrzebowałam a znudzenie otrzymałam. Większość z tych pięknych kobiet występowało już w lepszych rolach, śpiewało lepsze partie i radziło sobie doskonale. Niestety w tym wypadku czegoś zabrakło.

Ogólnie strona wizualna fajna, dobre plenery, błyskotliwe żarty (!) i intrygujące rozpoczęcie filmu. Mimo wszystko piękne kobiety, D. Day-Lewis w klasykach motoryzacji-cudo, udane kostiumy i dekoracje, ale muzyka i choreografia niestety leżą. Nie podobał mi się też zabieg apartów (monologu postaci do publiczności), tego zastygania co chwilę i coraz niższy poziom filmu z każdą minutą. Stara maksyma aktorska "ucz się grać śpiewając" przypomniała jak bardzo trudna jest w realizacji.
Myślę, że dla odbiorcy Nine nie powinien być pierwszą obejrzaną w życiu formą musicalową. To na pewno nie jest wyznacznik gatunku i nie poleciłabym go laikowi na zasadzie: "WEŹ TO! OBEJRZYJ! PADNIESZ!".

Jeśli zaś chcecie zastanowić się nad problememi zwykłego mężczyzny i zwykłej kobiety ubranymi w kostium niezwykłej pary, albo poużalać się nad granicą między tym co chcemy komuś powiedzieć, a nie możemy, to Nine przez ponad półtorej godziny pozwoli wam na refleksję. Dziewczynom polecam wątek mężczyzny, którego kochasz i nienawidzisz jednocześnie, takiego, któremu oddasz wszystko a on weźmie, wyrzuci i nie doceni. A chłopcom wątek: wolę blondynkę czy brunetkę?!

Arrivederci Roma! Arrivederci Varsavia!

wtorek, 26 stycznia 2010

Wielki powrót !!!!

Hey , Hi , Hello Jasimierzu !!!!

Tym oto przywitaniem , nawiązującym do "Wielkiego Hitu" niejakiego Shauna Bakera (słyszę pisk nastoletnich fanek Eski) chciałbym rozpocząć nowy etap w historii Emocjonalnych Bankrutów . Jasimierzu nie wiem czy wiesz (zapewne nie) , ale całe miasto , wszelkie portale i blogi "huczały" już od (jak się okazuje) przedwczesnej informacji dotyczącej "śmierci" tworu powołanego przez , waszych ukochanych , pożal się Boże , krytyków.... Zapachniało jakąś dziwną megalomanią ???

Otóż , wracamy do życia Jasimierzu (słyszę strzelające korki od champagne'ów i azjatów świętujących chiński , nowy rok) i startujemy z porcją nowych recenzji !!!! Strzeżcie się ci mniej i bardziej lotni aktorzy , bójcie się (nie)udolni reży....(odkąd zobaczyłem prześmieszny(MISTRZ ironii;)skecz Formacji Chatelet to na usta ciśnie mi się : "Panie reżyserzu !!!!").....Przepraszam Cię Jasimierzu za ten przydługawy , naładowany emocjami wstępniak.....przechodzimy do rzeczy !!!!!

Pamiętasz , jak dziatkami będąc , z nosem wciśniętym w szklany ekran "chłoneło" się filmy lepsze i te zdecydowanie gorsze.... była to połowa lat 90 i w różnych telewizjach królowała znana wszystkim seria "Akademia Policyjna" . Jak sama nazwa wskazuje traktowała ona o perypetiach zwariowanych funkcjonariuszy prawa (uwielbiałem Steve Gutenberga i starałem się być takim "nim" w relacjach damsko męskich podczas zerówkowych śniadań....ups , wszyscy wiemy jak to się kończy....."Marsz do kąta!!!") . Jasimierzu jeśli wytłumaczysz mi(bądź ktokolwiek inny) na czym polegała akcja z sejfem w ostatniej części ("Misja w Moskwie") to przewiduję jakąś nagrodę.... Zastanawiasz się , pewnie , teraz czemu wyciągam trupa z szafy (o posturze Bubby Smitha) i wspominam "Akademię Policyjną"??? Ano , dlatego , że w dniu wczorajszym miałem okazję zobaczyć jak zachowuję się małomiasteczkowa , angielska "ręka" sprawiedliwości w "Hot Fuzz".

Pozwól , że nie będe straszliwie rozwodził się nad fabułą omawianego "dzieła" - londyński(miastowy!!!) glina trafia na posterunek w typowym , sielskim , anglosaskim miasteczku - Santford . Tutaj poznaje swoie typowe , sielskie , anglosaskie odpowiedniki , czyli wiejskich strażników nic nie wiedzących o prawdziwej , niebezpiecznej służbie . Dla wszystkich mieszkańców staje się swego rodzaju atrakcją , a jako partnera dostaje syna komendanta - prawdziwego fana filmów akcji (Bad Boys !!!!) . Oczywiście nie muszę dodawać , że nasz bohatejro jest profesjonalistą w każdym calu i zaczyna zwalczać i tak niski odsetek występującego w Santford bandytyzmu , a nawet jeżeli udaje mu się złapać sklepowego złodzieja to okazuje się on wszystkim dobrze znanym chłopakiem.....więc w pracy nuda , po pracy jeden pub ( oczywiście wszyscy się tam spotykają) i nagle buuum - morderstwo !!! Czy to przypadek , czy może zaczątek jakiejś grubszej afery ??? Chyba się zbytnio nie rozwodziłem prawda ????

W roli głównej Simon Pegg - nadworny komediant Królowej , za kamerą , na siedzeniu oznaczonym napisem "Director" - Edgar Wright (twórca świetnego segmentu "Don't" do projektu by Rodriguez&Tarantino).... ci panowie , wcześniej , stworzyli już bardzo dobrze przyjęty pastisz kina o zombie - "Shaun of the Dead" , a teraz wzieli na warsztat kino policyjne ....nie muszę dodawać , że pełne ono jest , tak charakterystycznego dla Wrighta , czarnego humoru....

Cóż mogę napisać o samym filmie ??? Surrealistyczne wariactwo z dużą ilością dowcipnego gore (tak , brutalność może być dowcipna !!!! - świetnym przykładem jest omawiany tytuł) . Przy okazji ironia na małomiasteczkowe społeczności , które posiadają identyczne cechy bez względu na terytorium państwa w jakim występują (Jasimierzu obaj coś o tym wiemy , prawda ???)......"Hot Fuzz" polecam ci , dlatego , że napewno można się dobrze pośmiać (słyszę już pytania : "A można źle...???") i zapomnieć o stresach związanych z sesją (twój poprzedni post).....Polecam !!!!

środa, 13 stycznia 2010

Bałkańskie szaleństwo

Drogi Mikołaju!
Niestety nie udało mi się dotrzeć na Parnassusa, z powodu zbliżającej się sesji. Dlatego słuchając dziś No Smoking Orchestra i ucząc do egzaminów postanowiłem pokrótce przedstawić Ci jeden z moich ulubionych filmów. Pewnie domyślasz się, że chcę pisać o Kusturicy i jego bałkańskich szaleństwach. Jak zdajesz sobie sprawę jest to szalony reżyser, który łamie wszelkie zasady. Nie wiem czy wiesz, ale od niedawna organizuje on w swoim miasteczku filmowym festiwale i na pierwszym z nich odbył się uroczysty pogrzeb Szklanej Pułapki 4.0 jako protest przeciwko komercjalizacji kina.

Wracając jednak do Kusturicy, moim ulubionym filmem z jego dorobku jest Biały kot, czarny kot. Ma on w sobie coś urokliwego, coś niesamowitego. Wydaje mi się, że Kusturicy udało się ukazać prawdziwie słowiańską duszę, znaczy się wódka, kokaina, zabawa, lewe interesy i co najważniejsze tradycja oraz rodzina. Coś podobnego próbował stworzyć Smarzowski w Weselu i udało mu się, szkoda że nie dało rady wypromować tego filmu po za granicami Polski. Nie którzy pewnie podnieśliby larum, że jesteśmy w tym filmie pokazani jako pijacy, ale taka jest prawda, tak wygląda nasza codzienność. Dlatego cenie sobie te oba filmy jako prezentację naszej słowiańskiej natury.

Mikołaju niestety muszę kończyć swój list z powodu natłoku spraw i obowiązków.
Pozdrawiam

sobota, 9 stycznia 2010

Dorwać Buddy'ego...

Hello Jasimierzu !!!!!

Po długiej rozłące z naszym projektem (powoli staje się uzależniony od emocjonalnychbankrutów i czas od luźnej recenzji "Parnassusa - człowieka , który oszukał diabła" mijał mi bardzo powoli) postanowiłem napomknąć o tytule , który udało mi się zobaczyć podczas niedawnej przerwy świątecznej . "Smokin Aces" , bo o nim mowa to niezłe , szybkie i odjechane kino starające się nawiązać stylistyką do (uwielbianego przeze mnie) Guya Ritchiego , w naprawdę dobrej obsadzie . Okej , więc zapinamy pasy i , na krótką chwilę , przenosimy się do szalonego , choć tak nam współczesnego , świata ukazanego w obrazie Joe Carnahana .

Buddy Israel ( w tej roli u nas zupełnie nieznany Jeremy Piven) to czołowy sztukmistrz Las Vegas na którego bogate show wpadają największe ryby w Stanach Zjednoczonych . Jest naprawdę miłym i fajnym gościem , a przy tym znakomitym showmanem w stylu Zbigniewa Wodeckiego . Do czasu..... Wraz z ogromną popularnością pojawijają się (twarde i miękkie) narkotyki oraz niezliczona rzesza (twardych i miękkich)gruppies....A , że Buddy , w przeciwieństwie do Pana Zbigniewa , nie jest wystarczająco odporny na uroki sławy popada w uzależnienia oraz konszachty z włoską mafią . Israel zaczyna odgrywać rolę wielkiego gangstera i głównej szychy w Las Vegas , z tym , że żaden z niego gangsta , a jedynie smutne "wannabie" . Nasz bohater wpada w coraz większe kłopoty zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy , a sytuacja , w której się znajduje , zaczyna go przerastać . I wiesz Jasimierzu co ten "mistrz wszelakich sztuczek karcianych" robi ??? Zaczyna "sypać" wszystkich mafiozów ..... i niczym chłopiec pod sceną na Winobraniu w Zielonej Górze wydaje na siebie wyrok śmierci.... Powtarzając za wodzem - "Tak kończą frajerzy !!!!"

Ryszard "Peja"(odpowiednik tego słowa w gwarze mazowieckiej to gnida)Andrzejewski swoją sceniczną wypowiedź kończy - "Wszystko na mój koszt" . Włoska Mafia jakby to słyszała i wyznaczyła kupę kasy za biednego Buddy'ego . I tu zaczyna się akcja filmu . Poznajemy amerykański odpowiednik agentów z W11 , którzy podsłuchując rozmowy toczące się w mafijnej willi dowiadują się o tej niebywałej nagrodzie pieniężnej za głowę Israela ..... rozpoczyna się wyścig w którym wezmą udział zarówno strażnicy prawa i sprawiedliwości jak i assasini z najodleglejszych części świata . Pewnie Jasimierzu już domyślasz się , że prędzej czy później dojdzie do krwawej , wyniszczającej konfrontacji ?

We wstępie wspominałem coś o niezłej obsadzie aktorskiej prawda ??? I proszę dwójkę agentów partnerów grają - mężczyzna przy którym każde "ciacho" wygląda jak zakalec - Ryan Reynolds oraz zakalec , który smakuje wybornie - Ray Liotta . Do tego grona dorzucę mocno "gościnne" występy Bena Afflecka , Jasona Batemana(ogromny dystans do siebie) czy rapera Commona (o Rychu zapomnieli) . Nie mogę nie wspomnieć (z racji posiadanej płci oraz szeroko pojętej miłości do estetyki) o pięknej , a do tego zabójczej Alicii Keys (swego czasu jej hit "Fallin" był hymnem Reprezentacji Czarnoskórych Więźniarek z Więzienia Stanowego w Nevadzie) i świetnie odgrywającego rolę zaćpanego , załamanego Buddy'ego - Jeremiego Pivena . Dla Ciebie Jasimierzu zostawiłem na koniec prawdziwą gratkę , rodzynkę w cieście(te wieczne porównania z wypiekami mnie kiedyś zabiją) albo raczej Gluta - Curtis Armstrong (odtwarzający rolę "kultowego" bohatera z trzech części "Zemsty Frajerów") jest adwokatem i wspólnikiem Buddy'ego .

Cały film mogę opisać jako mieszankę wybuchową . Mnóstwo fajerwerków wizualnych , troszkę czarnego humoru , a do tego zabawne dialogi . Niektóre z postaci płatnych morderców polujących na głowę Buddy'ego są zgrabnie wymyślone - mamy trzech braci - neonazistów(pół-mutanty???) , którzy są tak chorzy , że momentami zadawałem sobie pytanie czy aby napewno ich wybryki wpisują się w kanwę "Smokin Aces" czy bardziej "Hills have Eyes" , czy chociażby Laszlo Soot - zabójca mający umiejętność podszywania się pod każdą osobę na świecie .
Całość kręcona jest w stylu teledysku ze stacji (podobno) muzycznej MTV - szybkie ujęcia skomponowane w lekko komiksowy sposób (właśnie taki obecny Ritchie) . Widoczny jest wyraźny kapitał jaki mieli przeznaczony na film twórcy , gdyż nie szczędzą oni widzowi scen w których ilość naboi przekracza dozwolone granice , a ich ofiarami są zarówno osoby jak i wszelkie , czasem dobrze umeblowane , powierzchnie chociażby hotelowe . Jedynym minusem (patrząc pod względem "czysto rozrywkowym") jest sama końcówka opowieści . Reżyser starał się zaskoczyć widza , a wyszło lekko przekombinowanie i utrzymanie w trochę innym stylu jak reszta filmu .

Jeśli Jasimierzu masz wolny wieczór , a nie chcesz maltretować się kolejnym filmem artystycznym to polecam Ci - "Smokin Aces" . Czas poświęcony na seans naprawdę zleci w oka mgnieniu , a następne dni poświęcisz na kompletowanie dyskografii wspomnianej Pani Alicii Keys .

P.S. Właśnie na DVD ukazała się druga część filmu o oryginalnej nazwie "Smokin Aces 2 (tutaj podtytuł a'la człowiek który oszukał diabła)" . Jest to film przeznaczony bezpośrednio na rynek wspomnianego nośnika , więc nie należy spodziewać się po nim jakiekogolwiek artyzmu . W roli głównej Vinnie Jones , co jak dla mnie już jest swego rodzaju atrakcją.....

piątek, 8 stycznia 2010

Gilliam dla mas ???....

Hello Jasimierz !!!
W swoim poprzednim , bardzo zgrabnie napisanym i ciekawie "zmontowanym" poscie wsadziłeś mnię na minę przeciwpiechotną . Jestem w lekko niezręcznej sytuacji , gdyż na kalendarzu widnieje data - ósmego stycznia czyli dzień w którym "Parnassus" zawitał do naszych , rodzimych kin i nie chciałbym uchylić rąbka tajemnicy na tyle by zarówno Tobie jak i czytelnikom popsuć radość z oglądania nowego dzieła Gilliama . Czy napisałem radość ??? Może nie jest to odpowiednie słowo . "The Imaginarium of Doctor Parnassus " jest , użyję modnego ostatnio słowa w mojej nowomowie , sympatycznym kąskiem przy którym czas w kinie nie wydawał się dłużyć , a kapitał wydany na bilet uważam za naprawdę dobrze zainwestowany....

Jasimierzu pozwolisz , przejdę do sedna....

Doktor Parnassus to nieśmiertelny alkoholik , starający się być odpowiedzialnym , kochającym ojcem , a przy okazji frontman obwoźnego show . Wspomniane show to taka wypadkowa stand-upów Czarka Pazury oraz popularnego serialu z Artkiem Barcisiem - "Doręczyciel" - czyli każdym rządzą jakieś prywatne imaginacje , marzenia , które podczas takiego oto seansu są uwalniane . I wszystko byłoby okej , nastoletnie fanki rzucałyby kolejne części garderoby na scenę gdyby nie jedna , ale za to istotna sprawa . Parnie , nie dość , że lubi dorzucić do pieca to jeszcze jest niedoszłym hazardzistą i , jak duża część piłkarzy polskiej ligi (szczególnie jeden taki z Podlasia) , dobija targu , a raczej zakładu , z samym władcą czeluści piekielnych -Mr. Nickiem . Stawką jest najukochańsza córka doktora , która niedługo osiągnie wiek - 16 lat . Gdy nasz tytułowy bohater przeżywa wewnętrzne dramaty , jego ludzie (w tym córka) przymierają głodem i wszystko wydaje się chylić ku strasznemu końcowi .... wtem młody konfenansjer Antoine dostrzega czyiś cień , widniejący w portowych światłach , na tafli wody . Okazuję się to być niejaki Tony - człowiek bardziej tajemniczy niż wydarzenia na Meczugorie . Dołącza do trupy , przejmuje mikrofon i przyciąga za sobą tłumy ludzi chcących przeżyć swoje fantazje znajdujące się po drugiej stronie zwierciadła . I bylibyśmy bliscy typowego happy endu gdyby nie przeszłość i związane z nią kłopoty przed którymi Tony nie zdąży uciec ......

Fabuła , biorąc pod uwagę inne gilliamowskie tytuły , jest dość prosta , przez co dostępna dla znacznie szerszej publiki . Uniwersalne prawdy - miłość , która przetrwa każdą próbę (ojcowska jak i typowo damsko-męska) czy dążenie do spełnienia marzeń (magazyn o wystroju domu trzymany przez Valentinę ) opakowane w fanatzyjny sposób i posypane szczyptą typowego dla Gilliama humoru (taniec policjantów w damskich łaszkach , którzy wypadli z ogromnej głowy w kasku to taka animacja a'la Monty Python w nowoczesnej oprawie ) .

O samej stronie wizualnej wolałbym się nie rozpisywać , gdyż stoi ona na , przynajmniej dla mnie , wysokim poziomie . Wszelkie wygenerowane komputerowo krajobrazy czy mocno nietypowe kostiumy głównych bohaterów robią naprawdę pozytywne wrażenie . Obsada , jak to w filmach Gilliama , naszpikowana dużymi nazwiskami współczesnego kina . Na czele , oczywiście , ten dzięki któremu (niestety) o filmie było głośno na długo przed premierą - Heath Ledger . Dla mnie w roli Tony'ego nie jest na tyle przekonywujący co , chociażby , jako demoniczny Joker . Wogóle do tej pory jego nazwisko kojarzy mi się z "hitami" w stylu współczesna wersja "Poskromienia złośnicy" z Julią Stiles czy "Obłędny rycerz" . I gdy wyglądało na to , że jego kariera nabiera tempa i przed nim wiele ciekawych wyzwań aktorskich następuje smutny , zaskakujący koniec . Bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie postać Antoine , granego przez Andrew Garfielda (dowcipniś z niego) oraz Valentina , żyjąca stawka zakładu między Parniem , a Nickiem . Zwłaszcza ta druga , czyli zjawiskowa modelka Lily Cole , prezentuje się naprawdę świetnie - nawet z czysto estetycznego punktu widzenia . Dziewczyna wygląda jak bohaterka żywcem "wyciągnięta" z azjatyckiej mangii - ogromne oczka i bardzo mały nosek . Oczywiście wszystko przebija niesamowity Tom Waits - diabeł wcielony , tylko trochę przystojniejszy od samego Rona Perlmana..... O trójce "dobranych" aktorów nie zamierzam się wypowiadać (Depp , Law i Farell) , gdyż są to występy typowo gościnne ....ekhem niech tylko ktoś da temu pierwszemu nareszcie jakąś normalną rolę , bo facet pewnie nawet w kolejce do kasy świruje.....

Małe podsumowanie . Jasimierzu śmiało mogę ci polecić "Parnassusa" i , cóż , mogę dodać - czekam na reakcję . Może ktoś oprócz mnie widział "nowego" Gilliama i ma ochotę skomentować powyższe wypociny . Czekam .
Wasz (nie)drogi mr. M
P.S. Pełen tytuł filmu , w języku angielskim , to "Imaginarium of Doctor Parnassus" , a u nas ostał się jedynie sam "Parnassus" co jak dla mnie jest rażącym błędem . Ktoś nie będący na bieżąco z nowościami kinowymi może pomyśleć , że to pewnie opowieść o istotach żyjących gdzieś na przestrzeni Jury , Neolitu czy innego Karbonu (kolejność zupełnie przypadkowa , braki w wiedzy autora cholernie rażące !!!!!) . I mam tylko pytanie czemu tłumaczy się dokładnie tytuł filmu -"Pana Magorium cudowne Emporium , a Parnassusa pozostawia się takiego nagiego ????

Wielkie oczekiwania

Drogi Mikołaju!
Dziękuję, że na mój poprzedni list odpisałeś tak szybko, ja sam przepraszam, że moja odpowiedź następuje dopiero teraz. Dzisiaj nie chce pisać nic wielkiego, ale wiedząc, że udałeś się na nowy filmy Terry'ego Gilliam'a, czyli Parnassusa z długo oczekiwaną ostatnią rolą Leadgera, przygotuję podłożę pod Twoją recenzję i opiszę swoje doświadczenia z tym reżyserem oraz filmem, którym ostatnio udało mi się obejrzeć. Mam nadzieję, że dasz radę i jeszcze dziś zamieścisz swoje przemyślenia związane z tym filmem. Trochę żałuję, że nie udało Ci się obejrzeć w niedzielę w Uczcie Kinomana Las Vegas Parano, przez niektórych uznawane za kultowe, mimo że znasz już moją opinię na temat tego filmu jeszcze raz Ci ją dokładnie wyłożę i przedstawię w pewien sposób łopatologicznie.

Jak wiesz uwielbiam kino magiczne i w pewien sposób przenoszące nas w inny świat. Za twórcę takich filmów zawszę uznawałem Terry'ego Gilliama byłego członka grupy Monty Pyhtona. W jego dorobku posiada on wiele produkcji, które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, dajmy na to Fisher King, czy Kraina Traw, jednak oglądając Las Vegas Parano coś ukuło mnie w moim malutkim serduszku. Terry Gilliam przenosi nas i tym razem w inny świat, tylko że przy użyciu narkotyków. Jak wiesz uznaję zasadę wszystko dla ludzi, ale tym razem wydaje mi się, że reżyser trochę przesadził. Depp i del Toro okazali się idealnym duetem do tego filmu i jest to chyba jedna z niewielu ról Deppa nie rozpowszechniona wśród nastolatek, który po Piratach stał się bożyszczem tłumu. Wracając do Gilliama, narkotyków i Las Vegas Parano, jest to wspaniała fabuła i nie widzę nic złego w tym, że dwóch kolegów zaopatruję się masę dragów, jedzie i ćpa, to jest taka ostrzejsza wersja naszego marzenia o wyjeździe na platformę wiertniczą, taka przygoda życia niczym podróż przez stepy Akermańskie lub przejechanie Route 66. Wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że nie spotyka ich żadna kara za ich wybryki. Porwanie nastolatki przez podanie jej kwasu i niszczenie wszystkiego co stanęło na ich drodze. To jest według mnie błąd reżysera, który spowodował, że ten film mnie odrzuca, ponieważ każdy idiota oglądający Las Vegas Parano uzna, że można tak się bawić, jest super, fajnie, kolorowo, na dodatek nie spotkają mnie żadne represje. Jedna ze scen obrazujących, to o czym mówię to moment kiedy bohaterowie wielokrotnie przejeżdżają obok tablicy informującej o karach za samo posiadanie narkotyków, nie mówiąc już o handlu, obowiązujących w stanie Nevada.

Mikołaju czekam więc na Twoją opinie o Parnasussie, na którego wybieram się we wtorek i mam nadzieję, że będziemy mogli wymienić nasze opinie. Proszę wybacz mi nieskładność moich myśli ponieważ są to moje pierwsze listy w życiu. Załączam Ci także link do Statku Pijanego Arthura Rimbaud. Ten wiersz jest zaczątkiem każdej zaćpanej historii.
http://www.wiersze.annet.pl/w,,10231
Pozdrawiam serdecznie.

środa, 6 stycznia 2010

Powrót do przeszłości...

Witam zarówno Ciebie - Mój Drogi Jasimierzu jak i osoby , które odważą się na ten krok i odwiedzą ten lekko "inny" od wszystkich blog ( rym zupełnie przypadkowy , tak jak u większości rodzimych hip-hopowych tworów....)

Naszą "przygodę" z próbą mierzenia się z różnymi filmami większej lub mniejszej klasy zaczynasz od dużego K - jak kino . "Everything is illuminated" to , jak już udało ci się wspomnieć , absolutny debiut reżyserskiego laika jakim jest Liev S. Jestem pewien , że większość czytelników zna tego (bądź też nie) osobnika z kilku "większych" ról - chociażby w "Krzyku" czy jako zabójczego mutanta Victora w "X Men Geneza : Wolverine " . Można powiedzieć taka czwarta półka hollywoodzkich aktorów....facet czeka na swoją niepowtarzalną szansę prawdziwego "błyśnięcia" na szklanym ekranie w znacznie wyrazistszy sposób niż robił to jako szablozębny przeciwnik Hugh Rosomaka Jackmana..... Myślę , że jeśli jednak zarzuci marzenia o podboju światowego rynku jako pseudo-przystojniak szczerzący się sztucznie z kolejnych okładek czasopism dla Pań (Panów również) i będzie kontynuował swoją karierę reżysera to wszyscy kinomaniacy na tym , na pewno , nie stracą....

Film to , jak dla mnie , czysta magia . Zważywszy na to , że całe życie omijałem cyrki , ponieważ rosyjskie clowny zawsze wciągały mnie na scenę myśląc , że jestem jednym z cyrkowych eksponatów , to tak naprawdę mam bardzo marne pojęcie o wszelakich sztuczkach , czarach i tym podobnych magicznych trikach . "Everything is illuminated" jednak "uderzył" z pełnym impetem w resztki mojego człowieczeństwa , poruszył serce , momentami wydymał wargi (od śmiechu rzecz jasna) i spowodował nieprzerwany , do momentu wtargnięcia do pokoju mej rodzicielki , deszcz łez...

Mogę się przyłączyć do peanu jaki wygłosiłeś na cześć Elijaha Wooda i Eugena Hutza , gdyż duet ten jest świetnie dobrany i ukazuje różnicę pomiędzy młodym mężczyznom wychowanym w amerykańskiej tradycji , a jego odpowiednikiem z dalekiej Ukrainy . Nie należy jednak zapominać o Borisie Leskinie grającym dziadka i , według mnie , cichej bohaterce tej wzruszającej opowieści suczce wabiącej się "Sammy Davis Junior Junior". Do wyraziście ukazanych postaci należy dodać inteligentny , bardzo niebanalny humor , którego , często , we współczesnych "dziełach" tak brakuje , oraz niesamowite zdjęcia ( dom "zatopiony" w słonecznikach to istne mistrzostwo) .

Gdy otarłem ostatnią kroplę łez lecących z mego zaczerwienionego oka i zobaczyłem napisy końcowe zdałem sobie sprawę - "Po jaką cholerę płaczesz ckliwy mamisynku ???".....oczywiście żartuję w mało wysublimowany sposób , uświadomiłem sobie , że bez względu na rasę i miejsce zamieszkania każdy z nas ma ten sam ludzki rodowód . Wszyscy jesteśmy tacy sami , a to skąd się wywodzimy powinno być dla nas cenną tradycją czczoną i kultywowaną przez następne pokolenia .

Pierwszy post za mną . Mam cichą nadzieję , że nie rażę swym daleko posuniętym analfabetyzmem i często idącym z nim w parze debilizmem.....zapraszam do komentarzy....

Próbka humoru spod znaku Lieva Schreibera i spółki :
http://www.youtube.com/watch?v=id15tjDK3K0

Żydowskie reminiscencje

Drogi Mikołaju!
W pierwszych słowach mego listu pragnę zapewnić Cię, o mojej wielkiej miłości do Ciebie, której daję upust Tobie każdego dnia. Skupmy się jednak na kinie ponieważ ostatnio zafascynowany zespołem Gogol Bordello postanowiłem obejrzeć film "Everything is illuminated" Lieva Schreibera, który raczej aktorzy niż reżyseruje, jednak zdecydował się on na odważny krok i zekranizował powieść Jonathana Safran Foera o tym samym tytule.

Film zaskoczył mnie pozytywnie. Jest to po prostu kawał solidnego kina z gatunku "na którym zaśmiejesz się i zapłaczesz". Chociaż grający główną postać Elijah Wood, dla mnie nadal zostanie tym samym rozczochrańcem z "Władcy Pierścieni", ponieważ ta rola zdefiniowała go i jest on niczym Piotr Cyrwus, który jak wyjdzie do apteki po leki w swoim rodzinnym Krakowie, to na każdym kroku słyszy "Zoba to ten Rysiu od Grażynki. Panie Rysiu, panie Rysiu może wpadnie pan do mnie na herbatkę i zajrzy w rurki", natomiast jego partner Eugene Hutz, wokalista wspomnianego wyżej zespołu GB, dostał do zagrania postać młodego Ukraińca, który zatracił świadomość swojego dziedzictwa, nie tylko z własnej winny. Chciałbym również podkreślić piękne zdjęcia Matthew Libatique, które sprawiły, że coraz bardziej zastanawiam się czy nie pojechać na Ukrainę.

Mikołaju wiem, że widziałeś ten film i jestem ciekaw co o nim sądzisz, bo ja oglądając go czułem się jak bym jadł szprotki pod wódkę, niby nie są one najsmaczniejsze, ale jak się skończą to istna tragedia i pożoga, że hej. Tak samo było z tym filmem, który porusza naprawdę trudny temat naszej świadomości kulturowej i westernizacji świata. Nasze tradycyjne obrządki odchodzą w zapomnienie, a co raz częściej obchodzone są hucznie zachodnie święta a la Halloween. Życzę więc nam, żebyśmy tak jak prawdziwy bohater potrafili odnaleźć w pewien sposób swoje prawdziwe "ja".
Pozdrawiam


Witamy!

Jako zespół redagujący Emocjonalnych Bankrutów, chciałbym wszystkich powitać i poinformować, że rozpoczynamy działalność tego bloga, który będzie skupiał się na kinie i wszystkim związanym z tym tematem. Jeśli ktoś byłby zainteresowany czymkolwiek, może się z nami interesować przez mail emocjonalnibankruci@gmail.com
Pozdrawiam i życzę miłej lektury póki starczy nam sił.
Na początek taki link Emira Kusturicy & The No Smoking Orchestra - Duj Sandale część z czytelników na pewno rozpozna w tym soundtrack z filmu "Biały kot czarny kot".