wtorek, 22 czerwca 2010

Ostrzeżenie....


Największe cuda roku 1989 czyli Wy - Agatko i Jasimierzu !!!

Wasze, oddane EMOcjonalne Zero - Mickey powraca z bardzo świeżym kawałkiem filmowego "ścierwa" prosto od Wujka Sama. "Hot Tub Time Machine" to jeden z największych gniotów tegoż pięknego roku 2010, który swoim wygórowanym poziomem przebija "hit",do którego dystrybutor usilnie owoż porównuje,(dla wielu już "kultowy") - "Hangover"(dla wielu znany jako "Kac Vegas"). Przejdźmy do rzeczy....


Trzech najlepszych kumpli w wieku mocno zaawansowanym spotyka się, znów , po kilku latach rozłąki. Powodem tegoż jest próba samobójcza jednego z nich. Dostajemy niezwykle mocno zarysowane charakterologicznie postacie - facet, którego zostawiła dziewczyna (John Cusack), jego siostrzeniec będący typowym przedstawicielem klasy zakompleksionych nastolatków, były muzyk obecnie zdradzany przez swą ukochaną żonę oraz chcący przenieść się do krainy wiecznych łowów z powodu licznych problemów egzystencjalnych, mocno nadpobudliwy- Lou. Jednak czego się nie robi dla przyjaciół ? Chłopaki postanawiają zabrać "zwyrola" Lou do ich ulubionego kurortu zimowego w którym to jako napaleni młodzieńcy gras(s)owali w latach 80(czy komuś to coś przypomina?). Niedoszły samobójca na wieść o tym wyrywa sobie cewnik, przy okazji zalewając twarze współtowarzyszy moczem(pierwszy przykład wysublimowanego humoru...). Okej, można ruszać w trasę... Gdy Panowie docierają do wspomnianego miejsca okazuje się, że nieubłaganie mijający czas pozostawił po sobie ślady i z górskiego odpowiednika naszego, rodzimego Mielna pozostały tylko wspomnienia... Jednak od czego jest alkohol i innego typu "dopalacze" (energetyk "Chernobyl")....zaczyna się świętowanie w jacuzzi, która jest położona na balkonie apartamentu, i wtedy staje się coś niesamowitego.....trzej kumple plus nieopierzony siostrzeniec budzą się w 86 roku....


Absurd ? Uważam, że sam pomysł na typową, głupkowatą komedię jest naprawdę niezły. Które z nas nie chciałoby się cofnąć w czasie do takiej imprezy (bądź całego wyjazdu) dzierżącej/go miano "jedynej/go i niepowtarzalnej/go"? Poprawkę trzeba,jednak, wziąć na to, że główni bohaterowie to faceci mocno "podtatusiali",po wielu przejściach, i dla nich taki powrót do lat świetności to prawdziwe wydarzenie (czy próbuję teraz uzasadnić wpływ podróży w czasie w danym wieku? Nigdy nie wydorośleję...).
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o fabule "Hot Tub Time Machine"(u nas pod prześmiesznym tytułem : "Jutro będzie futro") to pomyślałem "Fajnie, kolejna jajcarska komedyjka o bandzie kumpli...". Nie spodziewałem się, że będzie to dzieło niezwykle lotne, byłem pewien, że bez fekalnych dowcipów się nie obędzie, ale finalny rezultat mnie całkowicie przerósł, obdarł z godności kinomana, zjadł i wypluł.....
Dialogi są,chyba, pisane przez (i dla) rodzimych gimnazjalistów z małej miejscowości, którzy zasłynęli wprowadzeniem w życie, integrującej całe grupy, zabawy pod chwytliwą nazwą - "Słoneczko"... Każda wymiana zdań między bohaterami pełna jest bluzgów (w większości nietłumaczonych na piękną polszczyznę - w tym przypadku jestem jak najbardziej za) oraz wulgarnych nawiązań do stosunków damsko-męskich. Naprawdę, potrafię zrozumieć dowcip o seksie oralnym występujący w filmie raz czy dwa razy, ale żeby od razu opierać na tym całą fabułę? Teksty o "ciągnięciu", "ssaniu" czy "robieniu berła" to chleb powszedni.... przygotujcie się na o wiele cięższe klimaty. Gagi oparte na tym, że dochodzi do zakładu polegającego na "robieniu dobrze", opisywanie na głos poszczególnych etapów kopulacji czy panienka przyznająca się ze szczerym uśmiechem - "Potrafię zrobić obu naraz" to jakiś zupełny upadek i beznadziejny przykład braku pomysłu i kreatywności w dziedzinie "dowcipu sytuacyjnego"...cała ekipa pracująca na planie tego "gniota" zasłużyła na dożywotni zakaz wykonywania zawodu.

Znalazłem dwa plusy!!! Pierwszy- powrócił do żywych , po długim detoksie legendarny komik, znany chociażby jako głowa rodziny Griswaldów - Chevy Chase.... wygląda fatalnie, tak jakby Eddie Murphy przebrał się za Chase'a na potrzeby kolejnego "Grubego i chudszego"... Drugim plusem jest epizodyczny, mocno odjechany epizod Crispina Glovera - jednego z najbardziej ekstrawaganckich aktorów(Panie Depp chowa się Pan...), który znany jest chociażby z ról w drugoligowych horrorach - remake'u "Czarnoksiężnika Gore" oraz "Willard'a". Crispin dostał typową dla siebie rolę czyli niedorozwiniętego, jednorękiego boya hotelowego....na tym koniec.


"Hot Tube Time Machine" jest fatalny, żenujący i "bije" beznadzieją wspominany "Hangover". Jeśli tak ma wyglądać nowa generacja amerykańskich komedii to ja podziękuję na wstępie....wiem z doświadczenia, że zarówno Ty-Agatko jak i Mr. Jasimierz ujmiecie się za mną i wylądujemy na projekcji jakiegoś "monster movie" z lat 60. Za to ten kto lubi wysłuchiwać o "gałach" czy innych pokrętłach wybierze "Jutro będzie futro".... Ostrzegałem.

P.S.1 John Cusack zdeptał moje serce....Johnny why ?
P.S. 2 Zaprzeczam, że jestem jednym ze strażników moralności z bazą w Toruniu...
P.S. 3 Emocjonalni wrócili i mają się dobrze jak nigdy....ale już zaoszczędzę prywaty...

niedziela, 16 maja 2010

Kozy kozami, ale ta obsada!

Chłopcy, chłopcy i dziewczynki,
Wróciłam wczoraj do najlepszej formy- 3 filmów w kinie dziennie (ona naprawdę to robi!)więc skoro nikt nic, to może ja znowu coś...


CZŁOWIEK, KTÓRY GAPIŁ SIĘ NA KOZY->
Przenosili polską premierę, wyprodukowali tysiące ulotek z paskudnym błędem w imieniu Kevina Spacey (i prawdopodobnie błędem merytorycznym! Ale jeszcze to sprawdzam...) tragicznym żartem o kozach i mundurach. Wybaczyłam już nawet siekę stylistyczną w opisie filmu.
A to dlatego, że para Clooney: McGregor jest duetem nie do pobicia.

Bob Wilton (McGregor) jest nadwrażliwym mężczyzną i reporterem poszukującym sensacji. Nie robi tego jednak dla idei a kobiety- co barwi tę postać jeszcze większą groteską. Gdy w swojej podróży na front trafia przypadkowo na Lyna Cassady’ego (Clooney <3), poznaje losy tajnej amerykańskiej jednostki wojskowej dowodzonej przez Billa Django (Bridges). I tu dla bohatera zaczyna się wielka irracjonalna podróż po kartach historii. Musi pokonać demonicznego i nikczemnego Hoopera (Spacey), przekroczyć granice umysłu, stać się prawdziwym mężczyzną, uwierzyć w przeznaczenie...etc. (O rany, ile on musi...)

Mogę zacząć od narzekania? Nie jest tego wiele, ale JA muszę... Generalnie jest to film słodko-gorzki. Nie spodziewałam się po tym filmie aż tylu smutnych scen. To chyba miała być kolejna próba amerykańskiego zmierzenia się z Irakiem- czysto jułesesowski kompleks. Podali na humorystycznym talerzu pastisz wojny i armii, absurdalnych środków walki i niby to wszystko takie prześmiewcze i zdystansowane ale między wierszami czaił się wstyd i ukrywała się polityka (TO SIĘ DAŁO WYCZUĆ!). Ten film to również 1,5 h przypominania, że ludzie są równi (tu mocarny cytat: „W każdym narodzie znajdą się zgniłe jabłka”) i że nie wszyscy Amerykanie są źli (tu przekomiczne i autoironiczne: „Sir, we’re americans...we’re here to help you!”). Trochę też uraził moje odbiorcze ślepia fakt, że naładowali trailer najlepszymi scenami i bardzo mało nowych-innych gagów zostało ‘dla całości’. Co jednak nie przeszkadzało mi się znowu śmiać ze scen, które w zapowiedzi widziałam milion razy (żeby nikt nie odebrał tego zbyt kategorycznie!). No ale pamiętam, że komedia rządzi się innymi prawami i na szczęście gdy obejrzymy ją bez moich czepliwych i politycznych komentarzy, to zapewne się spodoba.

A ze śmietanki tego filmu- Clooney i McGregor razem to mistrzostwo! (Ogólnie McGregor ma dobre dni, czekam tak bardzo na I love you Phillip Morris). Dialogi między nimi, to jak doskonale ze sobą współgrali- cudne. Głównie chwalono Clooneya za wykreowanie postaci, ale wg mnie wszyscy spisali się doskonale. Jeff Bridges również spektakularny (ja, jako korna córa przyznaję, że dopiero otworzyłam oczy) w roli starego narkomana i pacyfisty z warkoczykiem. Przyjemnie popatrzeć nawet na Kevina Spacey (do którego nadal żywię antypatię), gdy pod wpływem LSD zabawia się z robaczkiem. No i oczywiście muszę tu poafirmować szczególnie dwie sceny- Clooney zabijający kozę umysłem i (także) George obezwładniający McGregora- no delicje. Parada komików najlepszej kategorii.
Kto nie widział, niech zobaczy koniecznie. Chłopięce to i konkretne. Wreszcie nikt nie niszczy proporcji wątkami miłosnymi i mało zdolnymi kobietami. Jest armia, jest LSD i ten stary, dobry absurdalny żart. Ja jestem usatysfakcjonowana.

niedziela, 25 kwietnia 2010

I say hello, hello hello.

Janku, Mikołaju (i wszyscy inni LUDZICY, którzy jesteście zapewne naszymi znajomymi),

wiem, że wy w zupełnie inną stronę, ale właśnie to w naszej współpracy jest najpiękniejsze: KONTRAST UPODOBAŃ.
A niech mi tam. Wierzę, że wejdzie tu kiedyś ktoś, kto ceni formy muzycznofilmowe choć w połowie tak mocno jak ja. I powie: ona ma rację! Glee jest takie dobre!

Glee to muzyczny serial (z premierą w maju zeszłego roku), który ulepił głównie Ryan Murphy (Running with Scissors). Od pierwszego odcinka doskonale przyjęty przez odbiorców, obsypany nagrodami (m.in. za innowacyjne spojrzenie na dzisiejsze problemy) z każdym coverem zdobywa dziesiątki nowych fanów. Znam takich co zakochali się w pierwszej odsłonie i znam takich, którzy miłość do Glee wyhodowali. Wszyscy zaś zgadzają się co do jednego- takiego serialu wcześniej nie było. Nawet jeśli pojawiały się co jakiś czas typowe młodzieżowomuzyczne chłamy kipiące od smutnych utworów, to nigdy w formie jednego serialowego pasma. Nigdy też nie widziałam filmu muzycznego okraszonego czarnym humorem, sarkazmem -i zarazem obdarzonego tak dużą dozą dystansu co Glee (dystansu do form jakimi są musicale i filmy muzyczne). Pozwolę sobie zacytować przyjaciela: „To nie jest kolejne pitu pitu, ty, dobre to jest!

Historia jest z pozoru prosta- nauczyciel hiszpańskiego Will Schuester (Matthew Morrison) chce odbudować reputację szkolnego chóru (Glee Club) i wywalczyć dla outsiderskich dzieciaków lepsze pozycje społeczne. Przy okazji boryka się z problemami swojego dorosłego życia i z intrygami przebiegłej, wrednej trenerki SUE (Jane Lynch- ten serial warto oglądać choćby dla niej, ta postać jest jedną z lepszych bohaterek jakie kiedykolwiek widziałam. Żarty z kręconych włosów Shuestera- bezcenne. KĄCIK SUE też).
Banalne? A nie! Im dalej tym dziwniej...Główny „chłopięcy” bohater jest skrajnym tępakiem, wiodąca wokale Rachel jest neurotyczną, narcystyczną żydówką-córką dwóch gejów (której po prostu NIE DA SIĘ LUBIĆ), jest też geekowaty dzieciak na wózku i wtórująca mu, jąkająca się azjatka, obowiązkowy gej, rosła w ciało murzynka i kolejny zły-zły żyd. Jest też ciężarna i dwie niemądre cheerleaderki. Byłam w szoku, z racji tego, że nie ma ani wyraźnie zarysowanej sympatycznej postaci, ani do szpiku złej! Wszyscy mają wady i zalety, żadna postać nie jest do końca stereotypowa- realistyczny musical? Tak, to jest możliwe.

Strona muzyczna to jest dopiero coś! Nie ma chyba świętości, której nie naruszyli. Większość librett z najgłośniejszych musicali. Utwory całej palety gatunków i wykonawców w nowych aranżach! Od Madonny i Kanye po The Doors przez naprawdę umiejętne mashupy. Dodatkowo, co jakiś czas występują w odcinkach największe sławy Broadwayu. Twórcy piosenek oddają zaś swoje kompozycje w użytek Gleekowcom ZA DARMO (np. Madonna użyczyła wszystkich praw do piosenek, bo podobało jej się glee!) Serial zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie, gdy dowiedziałam się, że większość głównych bohaterów została zaangażowana „z ulicy”, lub castingu otwartego na całym świecie (ludzie umieszczali demówki na youtubie!). A grają, śpiewają i tańczą naprawdę dobrze.

Taka to tylko propozycja dla was, nadal nikogo nie zmuszam do oglądania musicali. Ale warto sięgnąć chociaż po jeden odcinek dla humoru i muzyki! Zanim nadejdzie dzień, w którym wstydem będzie nie znać Glee (ohohoho jaka pewna).
Tragicznie zmęczona pozdrawiam słonecznie i załączam PROMO drugiego sezonu.

piątek, 16 kwietnia 2010

Nic osobistego




Drogie Dziecię Korporacji i Ty szarmancki, kulturalny młodzieńcze,


Lepiej nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić. (Salinger)
Zamknęłam się dzisiaj w kinie z bliską sercu istotą, żeby odpocząć od wszystkiego i oto co z tego wyszło...

Nic osobistego (opowieść świeżutka bo dopiero od dzisiaj w studyjnych) to historia dwojga barw: milczenia i samotności. Dopiero od nich odchodzą gałązki innych emocji, więc jeśli ktoś potrzebuje powodów do zadumy (jakby mu było mało własnych) to Nothing personal (z oczu i głowy Urszuli Antoniak) jest wymarzone. Nie jest to romans, nie jest to nawet historia miłosna. Jest to historia z gatunku wyboru i podejmowania decyzji.


Wyobraźcie sobie osobę, którą spotyka tragedia- jakakolwiek, kiedykolwiek. Personę, która rzuca wszystko, rozdaje swój świat materialny ludziom i jako jednostka niewidzialna- wtapia się w pejzaże, rezygnuje z udziału w społeczeństwie. Taka właśnie jest Ona- ognistowłosa (Lotte Verbeek), bezimienna dziewczyna wędrująca przez Irlandię. Napawa się samotnością, żyje w ciszy i surowych warunkach i z pozoru nie potrzebuje do swojej egzystencji nikogo. Pewnego dnia wielkiej wędrówki On (Stephen Rea!)- dojrzały mężczyzna z bagażem doświadczeń, zatrudnia Ją, za pracę wynagradza jedzeniem, milczeniem i odtąd przeżywają swoją samotność obok siebie. Nie ma prawa łączyć ich nic osobistego.


Tak naprawdę jest to opowieść zbudowana z pięknych obrazów i podzielona na rozdziały przypominała mi książkę. Kartka, po kartce widz/czytelnik śledzi dwa smutne losy, które dążą do jednego, tragicznego zakończenia.

Nie dziwię się, że film został dobrze przyjęty. Zwraca uwagę na ciekawe kwestie (miałam CZAS ROZMYŚLAŃ przez pół dnia)- chociażby tego kim człowiek jest bez materialnego fizysu. Stawia pytanie o to jak długo może żyć w świecie dwóch samotności- obok siebie ale bez siebie. Te wszystkie granice i konwenanse, niepotrzebne imiona, nazwiska, kraje, pochodzenia, tożsamości. Zupełnie niepotrzebne w świecie naturalnych i pierwotnych relacji międzyludzkich. Niestety ogólną spójność (jak i moją małą sielankę) zachwiało parę absurdalnych scen, czasami nieco zbyt szokujących w kontekście –generalnie- spokojnego filmu. Jednakże piękne zdjęcia, mały dorobek reżyserski i rola symboli zdają się usprawiedliwiać całość.


To jest film albo 'NA POJEDYNKĘ' albo 'DLA OSÓB POWAŻNYCH', nie idzie się na niego z łowcami absurdów, bo wszystko zrujnują. No i jak już pisałam, to tylko taka odskocznia, żadne znowu ARCYdzieło...

-pisze nazbyt wymagająca Agata.



niedziela, 11 kwietnia 2010

Szaleństwo na wyspie


Droga Jeb-Agato, Mikołaju!

Oj już dawno do was nie pisałem kochani, ale jak wiecie zacząłem pracę w międzynarodowej organizacji zajmującej się ratowaniem ziemi, pozyskiwaniem funduszy na rzecz rozwoju strukturalnego i takie tam. Dość jednak prywaty. Jako, że mój pracodawca ma dostęp wszędzie do wszystkiego, dostałem na zachętę wejściówki na premierę Wyspy Tajemnic, nowego filmu Scorsese. Po drodze doszło do wielu przygód, po których moi współpracownicy, którzy ze mną byli nie podają mi ręki, a co gorsza wymieniają między sobą gorszące uśmiechy. Wróćmy jednak do sedna.

Wyspa Tajemnic jest ekranizacją książki, opowiadającej o czym? O tym co takie popularne u Amerykanów, czyli więzieniu na tytułowej wyspie, gdzie trzymani są najgroźniejsi szaleńcy. Pewnego dnia na wyspie znika jedna z 'pensjonariuszek'. Do odkrycia tytułowej, niczym sama wyspa tajemnicy, zostają dwaj funkcjonariusze. Tu w rolach Leo diCaprio i Mark Ruffalo. Jak to często bywa po dopłynięciu do celu policjanci spotykają się z Dr Johnem Cawley, który sprawuje pieczę nad tajemniczym miejscem odosobnienia. W rolę nadzorcy wcielił się Ben Kingsley. diCaprio niczym prawdziwy detektyw już od chwili przybicia do brzegu wie, że na wyspie dzieje się coś niesamowitego, zresztą jakby tak nie było film, nie miałby kompletnego sensu(była to jedna z myśli a' la Grześ Mielcarski, dla fanów dobrej książki, może być a' la Paulo Coelho)

Cały zgrabnie napisany scenariusz w diabli wzięli wpompowane we mnie wcześniej piwo przy melinie na Boboli, moja przezorność, przebiegłość i zmysł godny bohatera programu 997 objawił się wkrótce po rozpoczęciu seansu, co spowodowało, że po pewnych chwytach reżyserskich udało mi się rozgryźć całą fabułę w ciągu 15 minut, jako wspaniały kolega nie zdradzę wam po czym doszła ta prawda do mnie. Jednak muszę przyznać, że mimo tego Wyspa Tajemnic trzymała w napięciu do końca. Może dlatego, że Scorsese odrobił lekcję z Hitchcockowsko-Macieyowego suspensu.

Podsumowując film naprawdę dobry, ale nie na miarę arcydzieła, ani nawet na miare średnich możliwości Scorsese.

sobota, 10 kwietnia 2010

Siekiera , motyka , piła...


Poszukująca Ryana Reynoldsa - Agato , wypatrujący w tłumie zupełnie (nie)podobnych sobowtórów znanych osób - Jasimierzu !



Jestem pewien , że każde z was , swego czasu , trafiło na film grozy , opowiadający o żądnej przygód grupie nastolatków , która w bezpardonowy sposób atakowana jest przez szaleńca w masce (bądź bez maski , ale z trwałą deformacją....bądź bez deformacji , ale z dominującą cechą introwertyczną w charakterze...brrr!!!). Otóż jest to dość popularna , szczególnie w latach 80 , odmiana celuloidowego horroru zwana "Slasherem"(do niego zaliczamy wszystkie "Piątki 13" , "Halloweeny" i "Koszmary z Ulicy Wiązów" wraz z mniej lub bardziej udanymi kopiami i tragicznymi remake'ami). Tego typu kino pełne jest utartych schematów , błędów logicznych oraz obrazów "uderzających" w widza brutalnością (Powtarzam -Wszystko zniosę , tylko , proszę nie walenie czaszką łysego kolesia w pisuar !!!!). Oczywiście , nie muszę wspominać o tym , że na tego typu produkcjach potrafię się naprawdę świetnie bawić (wyobraźcie sobie jaka to jest super zabawa na planie takiego wariactwa !) , zrelaksować i z ciekawością wyczekiwać co takiego jeszcze zaserwują nam twórcy . Jak widać , prócz mej skromnej osoby , jest jeszcze kilku fanów przygód kultowych , kinowych morderców (niech ktoś mi powie , że Chucky czy Freddy nie są sympatyczni ?) , jak chociażby Scott Glosserman - reżyser "Behind the mask : The rise of Leslie Vernon".




Leslie Vernon (w tej roli świetny Nathan Baesel) to mężczyzna w średnim wieku( wtedy gdy na skroni pojawiają się pierwsze siwe włosy , a skarpety zakupywane są w kolorze "gray") , który ma jedno wielkie marzenie , chce dorównać "największym z branży" jak Jason (koleś w masce hokejowej , polujący na młodzież w pobliżu obozowiska Crystal Lake) bądź Michael Myers (zamaskowany "zwyrol" atakujący w dzień anglosaskiego święta zmarłych w miasteczku Haddonfield). Zaprasza więc do siebie(czytaj: mieścinki zwanej Glen Echo) początkującą dziennikarkę oraz jej nieudolną ekipę filmową w celu nakręcenia filmu dokumentalnego o przygotowaniach do planowanej rzezi i w ten sposób "narodzinach"nowej "gwiazdy" "slasherów".



Jeśli nie jesteście , jeszcze , w wystarczający sposób zniesmaczeni taką ilością czarnego humoru to zapraszam dalej....




Tak , Moi Drodzy , "dzieło" Pana Glossermana to komedia , która ze względu na tematykę (pamiętajmy , że w filmie mowa jest o wspomnianych , FIKCYJNYCH seryjnych zabójcach , którzy stali się , na swój "chory" sposób , ikonami popkultury.... dlatego też bez reakcji w stylu : "Jak ten idiota może mówić o rozrywce w wypadku gdy bohaterami są psychopatyczni mordercy !"(tytuł dyskusji w której gościem będzie Dorota Stalińska).... powtarzam : FIKCJA!) trafi , najpierw , w gusta fanów ekranowej masakry , a następnie do reszty publiki . "Behind the mask..."(sam tytuł nawiązuje , w ironiczny sposób, do głupawych dokumentów o kulisach sławy celebrytów.....swoją drogą to dopiero horror) dzieli się na dwie części : pierwsza to typowy "mockumentary" czyli FIKCYJNY dokument o życiu Leslie'go , druga to "slasher" z krwi i kości , gdzie widzimy jak Leslie wprowadza swój okrutny plan "w życie"(dziwnie brzmi gdy mowa o szlachtowaniu młodocianych...).




Część stylizowana na amatorski filmik traktująca o pieczołowitości przygotowań nowego Freddiego Krugera jest naprawdę oryginalna i co najważniejsze , zważywszy , że to komedia , zabawna . Widzimy jak Leslie ćwiczy , gdyż chcąc ganiać krzyczących nastolatków musi mieć odpowiednią kondycję , poznajemy jego historię (czy aby prawdziwą ?) oraz powód zemsty , przyjaciół(emerytowany psychol , który za małżonkę ma swoją byłą ofiarę...) , dowiadujemy się czym jest Ahab i Przeżytka (ja tego nie tłumaczyłem...) oraz czemu damskie bohaterki tego typu kina wybierają broń o kształcie fallicznym(teraz już kapujecie to poczucie humoru:D jednak ostrzegam , fani "American Pie" mogą sobie darować...). Oględnie mówiąc , wszelkie "chwyty" dewiantów ze "slasherów" poznajemy tak jakby "od kuchni", ukazane w dość dowcipny sposób . Z każdą minutą dokumentu widz zaczyna coraz bardziej sympatyzować z nieco fajtłapowatym , ale bardzo miłym (momentami ma problemy z wulgaryzmami...) Leslie'm , którego największym celem w życiu jest dokończenie zaplanowanego "dzieła".... do tego dochodzi do uczuciowego zbliżenia pomiędzy nim , a prowadzącą reportaż dziennikarką, podobnie jak pomiędzy prawdziwym mordercą , a jego ..... ciiiiiii nic więcej nie zdradzę . I dochodzimy do momentu , gdy twórcy obrazu postanowili się troszkę zabawić i ukazać , już w pełni profesjonalnie(mowa o aspektach czysto technicznych) , jak postępuje przemiana z tego pozytywnego Leslie'a w złowieszcze żądne nieletniej krwi(jest takowa?) alter ego.... na tym mógłbym poprzestać. Zrezygnowanie z formy "mockumentary" na rzecz "normalnego" filmu (pseudo) grozy zdecydowanie zabija cały klimat i , według mnie , psuje naprawdę fajny pomysł . Kolejne sceny ukatrupiania nie są ani ciekawe , ani krwiste (to jest skandal!!!) , a bohaterzy zaczynają irytować idiotyzmem (hej , hej przecież to parodia ? Nie , ale naprawdę irytują !) i z do czasu ciekawego i posiadającego inne "spojrzenie" na gatunek(komedii-horroru) tytułu dostajemy kolejną , niesamowicie nudną kopię przygód ...... (tutaj wstaw paskudne , filmowe monstrum). Drugiej części nie ratuje nawet to , że jest to w pewien sposób zamierzone nabijanie się z konwencji "slashera" i wszelkie (niby) straszliwe zdarzenia do których dochodzi na opuszczonej farmie są kręcone z (dużym) przymrużeniem oka . Zaczyna , jednak, człowieka denerwować, że w stosunku do części reportażowej , nie ma w tym wszystkim jakiegoś większego "jajka"(tak a propos niedawnych świąt....).




Chciałbym zaznaczyć , że w "Behind the mask..." , w epizodach ,pojawiają się : Robert Englund (jedyny, prawdziwy Freddie....remake'owi mówię stanowcze : NIE!!!), Kane Hodder (facet , który nadał kołysaniu biodrami Jasona jakiś odpowiedni , mroczny klimat....dobrze , że nie Ricky M. (dlaczego Ricky ???)), Zelda Rubinstein (mała , wysuszona kobietka z "Ducha"i jego dwóch następnych części....jako jedna z niewielu przeżyła słynną klątwę tego tytułu) oraz Scott Wilson (charakterystyczny facio...ale nie ważę się "umieszczać" jego twarzy w jakimś filmidle ).



Agatko , wiem , że ty jesteś odważniejsza w eksploracji kinowego szajsu w znacznie większym stopniu niż Jasimierz , więc może w przerwie od jakiegoś romansidła sięgniesz po historię wschodzącej gwiazdy horroru . Natomiast Ty - Jasimierzu , będąc kapitanem statku z banderą , na której dumnie widnieje adres "naszego" bloga , zapewne zapytasz mnie kiedy obejrzę coś wartościowego , mającego w sobie większe pokłady artyzmu.... na dziś odpowiedzi nie znam . Pozwól , że wpierw opuszczę pomieszczenie bez klamek , przywdzieję maskę wyżłobioną z mydła (chociaż według niektórych bez niej też mogę występować w cyrku dziwolągów...) i sięgnę po drewutnię znajdującą się w garażu....czymkolwiek ona jest i jakkolwiek wygląda...

czwartek, 8 kwietnia 2010

Mężczyźni, chmury i ptacy (!)

Kochani chłopcy z serca Polski,
naładowana jodem, domem i dobrą energią, zdecydowałam się na przedstawienie potrójnego kinowego propoziszyn. (Potrójnego?! Zwariowała?! Przecież nie napisze o dwóch filmach w jednym poście! -TRY ME).
Na początku jednak należy się małe wyjaśnienie- widziałam dwa z nich już wcześniej, nie wczoraj i nie dzisiaj i wcale nie chciałam pisać akurat O NICH, ale całkiem świeża rozmowa z kolegą udowodniła mi, że z wiatrem krąży popyt na kinową zachętę.
Dzisiaj więc przewodnik dla leniwych, którym nie chce się szukać w saturnie czy innym urnie. Poproszę bilet na…


1. An Education- i oczywiście polski tytuł, jakże banalny; podejrzewam jednak, że na tłumaczy wpływ miał Nick Hornby- scenarzysta Education- odpowiedzialny niegdyś za BYŁ SOBIE CHŁOPIEC. Pewnie stąd… BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA
Oryginalnie rocznik 2009, dla nas niestety 2010. Jeszcze grają, jeszcze zdąży, ten co poczuje potrzebę.
Całkiem zgrabna historia młodziutkiej Jenny (Carey Mulligan). Utalentowana szesnastoletnia dziewczyna u stóp ma cały świat, w palcach muzykę, a w głowie Oksford i francuskie piosenki. Porządek zakłóca-oczywiście- Mężczyzna pisany wielkim M (ucieleśnienie chaosu, łyk dorosłości… i wszystko inne co złe). Jenny zachwycona dojrzałym Davidem (w tej roli nieatrakcyjny dla autorki posta Peter Sarsgaard) odstawia rówieśnicze namiastki facetów, priorytety, szkołę i traci całkowicie głowę dla BAŁAMUCĄCEGO. Tyle się wydarzy, tak niezdrowa jest ta fascynacja… Co z tego wyniknie, radzę się przekonać.
No i znowu… Są plusy i minusy jak zawsze. Mulligan przekonująca, piękna i naturalna jak mało kto (przyniosło jej to szereg nominacji) Sarsgaard to dobry nicpoń i bałamut, ale szacunek należy się również odtwórcy roli ojca (Alfred Molina) i ekranowym przyjaciołom Sarsgaarda (D. Cooper, Rosamund Pike- +100 ode mnie za komizm postaci). Anglia (wreszcie!) znienawidzona i taka, w której dla przeżycia nawet rodowici muszą parać się różnymi zajęciami. Muzyka bardzo mnie ucieszyła i uspokoiła. Niestety, zakończenie trochę naiwne, a historia parszywieje z każdą minutą, bo a to nierealna, a to nieprzemyślana. Niektóre wątki sprawiają wrażenie źle posklejanych i zbyt zduszonych- tak jakby do końca nie mogli się zdecydować, którą ścieżką film ma iść… Ale warto i tak- dojrzały facet/dojrzała kobieta, który/która bierze w swe ramiona żółtodzioba...niektórzy lubią.

2. Up in the Air- czyli polskie W chmurach. Obgadane oscarowo we wszystkie strony, obsypane nagrodami aż do nieba (zupełnie nie wiem czemu).
Również rocznik 2009 i tradycyjnie nasza premiera 2010. I tu rozpocznę moją szyderę. Film powstał z połączenia pomysłów: J. Reitmana (niestety, to wg mnie jego najsłabszy film) i S. Turnera, któremu zawdzięczamy Teksańską masakrę piłą mechaniczną: początek (NO BŁAGAM).
DYGRESJA: Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego Reitman popełnił największy błąd swojego życia i produkował Jennifer’s Body?
Twórcy, umieścili w tytułowych chmurach George’a Clooney’a (Ryan) i Verę Farmigę (Alex) dwójkę nieszczęśliwych ludzi żyjących na walizkach. I dlatego już na początku powiem, że nie podobał mi się ten film. Ładunek nieszczęścia, smutku i pustych egzystencji był zbyt mocny jak na moje serduszko. ALE słyszałam, że się podoba, więc nie pozostaje mi nic innego, jak z nim powalczyć.
George-Ryan podróżuje po kraju i redukuje etaty. W jednym miejscu spędza tylko parę dni w roku. Reszta to mechaniczna podróż, dziesiątki kart hotelowych i wielka samotność. Jego życie się zmienia, gdy pojawiają się w nim dwie kobiety- asystentka, którą musi nauczyć zwalniania ludzi i fascynująca go seksualnie Alex (fajna rola, dobrze zagrana, KOBIETA TO KOBIETA) Niewiasty wprowadzają pierwiastek wrażliwości do jego słownika i rozpuszczają twarde serce samotnika. Warto zobaczyć ze względu na precyzję ujęć, detalu i doskonałe oddanie pustego bytu. Ładna podróż przez całą Amerykę. Warto zobaczyć, żeby się przekonać ile można stracić. Właściwie jest to też dobry manual pakowania walizki. Dobrze to to się nie kończy oczywiście, więc sadyści- do kina! Może ktoś będzie ze mną polemizował.

3. I trójeczka panowie! Nie ma jej jeszcze w kinach i do nas przychodzi dopiero w październiku...Zdaję sobie sprawę z faktu, że zostanę wyśmiana (sama na początku wyśmiałam kolegę, który próbował mi pokazać), ale "doooon't caaare".
To Legend of the Guardians- Zacka Snydera (Watchman!). Opowieść o sowich (tak, to nie pomyłka) braciach, którzy wpadają w tarapaty i by poradzić sobie z wrogiem, muszą znaleźć WIELKIE DRZEWO- legendarny dom strażników!
TRAILER zobaczcie tylko jak im furkoczą piórka! Potężny zwiastun, na mnie podziałał!

Żegnam więc wszystkich ciepło jak zwykle i zapraszam wszystkich, którzy chcą ze mną iść NA SOWY. Macie czas do października. Pozdrawiam.