niedziela, 25 kwietnia 2010

I say hello, hello hello.

Janku, Mikołaju (i wszyscy inni LUDZICY, którzy jesteście zapewne naszymi znajomymi),

wiem, że wy w zupełnie inną stronę, ale właśnie to w naszej współpracy jest najpiękniejsze: KONTRAST UPODOBAŃ.
A niech mi tam. Wierzę, że wejdzie tu kiedyś ktoś, kto ceni formy muzycznofilmowe choć w połowie tak mocno jak ja. I powie: ona ma rację! Glee jest takie dobre!

Glee to muzyczny serial (z premierą w maju zeszłego roku), który ulepił głównie Ryan Murphy (Running with Scissors). Od pierwszego odcinka doskonale przyjęty przez odbiorców, obsypany nagrodami (m.in. za innowacyjne spojrzenie na dzisiejsze problemy) z każdym coverem zdobywa dziesiątki nowych fanów. Znam takich co zakochali się w pierwszej odsłonie i znam takich, którzy miłość do Glee wyhodowali. Wszyscy zaś zgadzają się co do jednego- takiego serialu wcześniej nie było. Nawet jeśli pojawiały się co jakiś czas typowe młodzieżowomuzyczne chłamy kipiące od smutnych utworów, to nigdy w formie jednego serialowego pasma. Nigdy też nie widziałam filmu muzycznego okraszonego czarnym humorem, sarkazmem -i zarazem obdarzonego tak dużą dozą dystansu co Glee (dystansu do form jakimi są musicale i filmy muzyczne). Pozwolę sobie zacytować przyjaciela: „To nie jest kolejne pitu pitu, ty, dobre to jest!

Historia jest z pozoru prosta- nauczyciel hiszpańskiego Will Schuester (Matthew Morrison) chce odbudować reputację szkolnego chóru (Glee Club) i wywalczyć dla outsiderskich dzieciaków lepsze pozycje społeczne. Przy okazji boryka się z problemami swojego dorosłego życia i z intrygami przebiegłej, wrednej trenerki SUE (Jane Lynch- ten serial warto oglądać choćby dla niej, ta postać jest jedną z lepszych bohaterek jakie kiedykolwiek widziałam. Żarty z kręconych włosów Shuestera- bezcenne. KĄCIK SUE też).
Banalne? A nie! Im dalej tym dziwniej...Główny „chłopięcy” bohater jest skrajnym tępakiem, wiodąca wokale Rachel jest neurotyczną, narcystyczną żydówką-córką dwóch gejów (której po prostu NIE DA SIĘ LUBIĆ), jest też geekowaty dzieciak na wózku i wtórująca mu, jąkająca się azjatka, obowiązkowy gej, rosła w ciało murzynka i kolejny zły-zły żyd. Jest też ciężarna i dwie niemądre cheerleaderki. Byłam w szoku, z racji tego, że nie ma ani wyraźnie zarysowanej sympatycznej postaci, ani do szpiku złej! Wszyscy mają wady i zalety, żadna postać nie jest do końca stereotypowa- realistyczny musical? Tak, to jest możliwe.

Strona muzyczna to jest dopiero coś! Nie ma chyba świętości, której nie naruszyli. Większość librett z najgłośniejszych musicali. Utwory całej palety gatunków i wykonawców w nowych aranżach! Od Madonny i Kanye po The Doors przez naprawdę umiejętne mashupy. Dodatkowo, co jakiś czas występują w odcinkach największe sławy Broadwayu. Twórcy piosenek oddają zaś swoje kompozycje w użytek Gleekowcom ZA DARMO (np. Madonna użyczyła wszystkich praw do piosenek, bo podobało jej się glee!) Serial zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie, gdy dowiedziałam się, że większość głównych bohaterów została zaangażowana „z ulicy”, lub castingu otwartego na całym świecie (ludzie umieszczali demówki na youtubie!). A grają, śpiewają i tańczą naprawdę dobrze.

Taka to tylko propozycja dla was, nadal nikogo nie zmuszam do oglądania musicali. Ale warto sięgnąć chociaż po jeden odcinek dla humoru i muzyki! Zanim nadejdzie dzień, w którym wstydem będzie nie znać Glee (ohohoho jaka pewna).
Tragicznie zmęczona pozdrawiam słonecznie i załączam PROMO drugiego sezonu.

piątek, 16 kwietnia 2010

Nic osobistego




Drogie Dziecię Korporacji i Ty szarmancki, kulturalny młodzieńcze,


Lepiej nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić. (Salinger)
Zamknęłam się dzisiaj w kinie z bliską sercu istotą, żeby odpocząć od wszystkiego i oto co z tego wyszło...

Nic osobistego (opowieść świeżutka bo dopiero od dzisiaj w studyjnych) to historia dwojga barw: milczenia i samotności. Dopiero od nich odchodzą gałązki innych emocji, więc jeśli ktoś potrzebuje powodów do zadumy (jakby mu było mało własnych) to Nothing personal (z oczu i głowy Urszuli Antoniak) jest wymarzone. Nie jest to romans, nie jest to nawet historia miłosna. Jest to historia z gatunku wyboru i podejmowania decyzji.


Wyobraźcie sobie osobę, którą spotyka tragedia- jakakolwiek, kiedykolwiek. Personę, która rzuca wszystko, rozdaje swój świat materialny ludziom i jako jednostka niewidzialna- wtapia się w pejzaże, rezygnuje z udziału w społeczeństwie. Taka właśnie jest Ona- ognistowłosa (Lotte Verbeek), bezimienna dziewczyna wędrująca przez Irlandię. Napawa się samotnością, żyje w ciszy i surowych warunkach i z pozoru nie potrzebuje do swojej egzystencji nikogo. Pewnego dnia wielkiej wędrówki On (Stephen Rea!)- dojrzały mężczyzna z bagażem doświadczeń, zatrudnia Ją, za pracę wynagradza jedzeniem, milczeniem i odtąd przeżywają swoją samotność obok siebie. Nie ma prawa łączyć ich nic osobistego.


Tak naprawdę jest to opowieść zbudowana z pięknych obrazów i podzielona na rozdziały przypominała mi książkę. Kartka, po kartce widz/czytelnik śledzi dwa smutne losy, które dążą do jednego, tragicznego zakończenia.

Nie dziwię się, że film został dobrze przyjęty. Zwraca uwagę na ciekawe kwestie (miałam CZAS ROZMYŚLAŃ przez pół dnia)- chociażby tego kim człowiek jest bez materialnego fizysu. Stawia pytanie o to jak długo może żyć w świecie dwóch samotności- obok siebie ale bez siebie. Te wszystkie granice i konwenanse, niepotrzebne imiona, nazwiska, kraje, pochodzenia, tożsamości. Zupełnie niepotrzebne w świecie naturalnych i pierwotnych relacji międzyludzkich. Niestety ogólną spójność (jak i moją małą sielankę) zachwiało parę absurdalnych scen, czasami nieco zbyt szokujących w kontekście –generalnie- spokojnego filmu. Jednakże piękne zdjęcia, mały dorobek reżyserski i rola symboli zdają się usprawiedliwiać całość.


To jest film albo 'NA POJEDYNKĘ' albo 'DLA OSÓB POWAŻNYCH', nie idzie się na niego z łowcami absurdów, bo wszystko zrujnują. No i jak już pisałam, to tylko taka odskocznia, żadne znowu ARCYdzieło...

-pisze nazbyt wymagająca Agata.



niedziela, 11 kwietnia 2010

Szaleństwo na wyspie


Droga Jeb-Agato, Mikołaju!

Oj już dawno do was nie pisałem kochani, ale jak wiecie zacząłem pracę w międzynarodowej organizacji zajmującej się ratowaniem ziemi, pozyskiwaniem funduszy na rzecz rozwoju strukturalnego i takie tam. Dość jednak prywaty. Jako, że mój pracodawca ma dostęp wszędzie do wszystkiego, dostałem na zachętę wejściówki na premierę Wyspy Tajemnic, nowego filmu Scorsese. Po drodze doszło do wielu przygód, po których moi współpracownicy, którzy ze mną byli nie podają mi ręki, a co gorsza wymieniają między sobą gorszące uśmiechy. Wróćmy jednak do sedna.

Wyspa Tajemnic jest ekranizacją książki, opowiadającej o czym? O tym co takie popularne u Amerykanów, czyli więzieniu na tytułowej wyspie, gdzie trzymani są najgroźniejsi szaleńcy. Pewnego dnia na wyspie znika jedna z 'pensjonariuszek'. Do odkrycia tytułowej, niczym sama wyspa tajemnicy, zostają dwaj funkcjonariusze. Tu w rolach Leo diCaprio i Mark Ruffalo. Jak to często bywa po dopłynięciu do celu policjanci spotykają się z Dr Johnem Cawley, który sprawuje pieczę nad tajemniczym miejscem odosobnienia. W rolę nadzorcy wcielił się Ben Kingsley. diCaprio niczym prawdziwy detektyw już od chwili przybicia do brzegu wie, że na wyspie dzieje się coś niesamowitego, zresztą jakby tak nie było film, nie miałby kompletnego sensu(była to jedna z myśli a' la Grześ Mielcarski, dla fanów dobrej książki, może być a' la Paulo Coelho)

Cały zgrabnie napisany scenariusz w diabli wzięli wpompowane we mnie wcześniej piwo przy melinie na Boboli, moja przezorność, przebiegłość i zmysł godny bohatera programu 997 objawił się wkrótce po rozpoczęciu seansu, co spowodowało, że po pewnych chwytach reżyserskich udało mi się rozgryźć całą fabułę w ciągu 15 minut, jako wspaniały kolega nie zdradzę wam po czym doszła ta prawda do mnie. Jednak muszę przyznać, że mimo tego Wyspa Tajemnic trzymała w napięciu do końca. Może dlatego, że Scorsese odrobił lekcję z Hitchcockowsko-Macieyowego suspensu.

Podsumowując film naprawdę dobry, ale nie na miarę arcydzieła, ani nawet na miare średnich możliwości Scorsese.

sobota, 10 kwietnia 2010

Siekiera , motyka , piła...


Poszukująca Ryana Reynoldsa - Agato , wypatrujący w tłumie zupełnie (nie)podobnych sobowtórów znanych osób - Jasimierzu !



Jestem pewien , że każde z was , swego czasu , trafiło na film grozy , opowiadający o żądnej przygód grupie nastolatków , która w bezpardonowy sposób atakowana jest przez szaleńca w masce (bądź bez maski , ale z trwałą deformacją....bądź bez deformacji , ale z dominującą cechą introwertyczną w charakterze...brrr!!!). Otóż jest to dość popularna , szczególnie w latach 80 , odmiana celuloidowego horroru zwana "Slasherem"(do niego zaliczamy wszystkie "Piątki 13" , "Halloweeny" i "Koszmary z Ulicy Wiązów" wraz z mniej lub bardziej udanymi kopiami i tragicznymi remake'ami). Tego typu kino pełne jest utartych schematów , błędów logicznych oraz obrazów "uderzających" w widza brutalnością (Powtarzam -Wszystko zniosę , tylko , proszę nie walenie czaszką łysego kolesia w pisuar !!!!). Oczywiście , nie muszę wspominać o tym , że na tego typu produkcjach potrafię się naprawdę świetnie bawić (wyobraźcie sobie jaka to jest super zabawa na planie takiego wariactwa !) , zrelaksować i z ciekawością wyczekiwać co takiego jeszcze zaserwują nam twórcy . Jak widać , prócz mej skromnej osoby , jest jeszcze kilku fanów przygód kultowych , kinowych morderców (niech ktoś mi powie , że Chucky czy Freddy nie są sympatyczni ?) , jak chociażby Scott Glosserman - reżyser "Behind the mask : The rise of Leslie Vernon".




Leslie Vernon (w tej roli świetny Nathan Baesel) to mężczyzna w średnim wieku( wtedy gdy na skroni pojawiają się pierwsze siwe włosy , a skarpety zakupywane są w kolorze "gray") , który ma jedno wielkie marzenie , chce dorównać "największym z branży" jak Jason (koleś w masce hokejowej , polujący na młodzież w pobliżu obozowiska Crystal Lake) bądź Michael Myers (zamaskowany "zwyrol" atakujący w dzień anglosaskiego święta zmarłych w miasteczku Haddonfield). Zaprasza więc do siebie(czytaj: mieścinki zwanej Glen Echo) początkującą dziennikarkę oraz jej nieudolną ekipę filmową w celu nakręcenia filmu dokumentalnego o przygotowaniach do planowanej rzezi i w ten sposób "narodzinach"nowej "gwiazdy" "slasherów".



Jeśli nie jesteście , jeszcze , w wystarczający sposób zniesmaczeni taką ilością czarnego humoru to zapraszam dalej....




Tak , Moi Drodzy , "dzieło" Pana Glossermana to komedia , która ze względu na tematykę (pamiętajmy , że w filmie mowa jest o wspomnianych , FIKCYJNYCH seryjnych zabójcach , którzy stali się , na swój "chory" sposób , ikonami popkultury.... dlatego też bez reakcji w stylu : "Jak ten idiota może mówić o rozrywce w wypadku gdy bohaterami są psychopatyczni mordercy !"(tytuł dyskusji w której gościem będzie Dorota Stalińska).... powtarzam : FIKCJA!) trafi , najpierw , w gusta fanów ekranowej masakry , a następnie do reszty publiki . "Behind the mask..."(sam tytuł nawiązuje , w ironiczny sposób, do głupawych dokumentów o kulisach sławy celebrytów.....swoją drogą to dopiero horror) dzieli się na dwie części : pierwsza to typowy "mockumentary" czyli FIKCYJNY dokument o życiu Leslie'go , druga to "slasher" z krwi i kości , gdzie widzimy jak Leslie wprowadza swój okrutny plan "w życie"(dziwnie brzmi gdy mowa o szlachtowaniu młodocianych...).




Część stylizowana na amatorski filmik traktująca o pieczołowitości przygotowań nowego Freddiego Krugera jest naprawdę oryginalna i co najważniejsze , zważywszy , że to komedia , zabawna . Widzimy jak Leslie ćwiczy , gdyż chcąc ganiać krzyczących nastolatków musi mieć odpowiednią kondycję , poznajemy jego historię (czy aby prawdziwą ?) oraz powód zemsty , przyjaciół(emerytowany psychol , który za małżonkę ma swoją byłą ofiarę...) , dowiadujemy się czym jest Ahab i Przeżytka (ja tego nie tłumaczyłem...) oraz czemu damskie bohaterki tego typu kina wybierają broń o kształcie fallicznym(teraz już kapujecie to poczucie humoru:D jednak ostrzegam , fani "American Pie" mogą sobie darować...). Oględnie mówiąc , wszelkie "chwyty" dewiantów ze "slasherów" poznajemy tak jakby "od kuchni", ukazane w dość dowcipny sposób . Z każdą minutą dokumentu widz zaczyna coraz bardziej sympatyzować z nieco fajtłapowatym , ale bardzo miłym (momentami ma problemy z wulgaryzmami...) Leslie'm , którego największym celem w życiu jest dokończenie zaplanowanego "dzieła".... do tego dochodzi do uczuciowego zbliżenia pomiędzy nim , a prowadzącą reportaż dziennikarką, podobnie jak pomiędzy prawdziwym mordercą , a jego ..... ciiiiiii nic więcej nie zdradzę . I dochodzimy do momentu , gdy twórcy obrazu postanowili się troszkę zabawić i ukazać , już w pełni profesjonalnie(mowa o aspektach czysto technicznych) , jak postępuje przemiana z tego pozytywnego Leslie'a w złowieszcze żądne nieletniej krwi(jest takowa?) alter ego.... na tym mógłbym poprzestać. Zrezygnowanie z formy "mockumentary" na rzecz "normalnego" filmu (pseudo) grozy zdecydowanie zabija cały klimat i , według mnie , psuje naprawdę fajny pomysł . Kolejne sceny ukatrupiania nie są ani ciekawe , ani krwiste (to jest skandal!!!) , a bohaterzy zaczynają irytować idiotyzmem (hej , hej przecież to parodia ? Nie , ale naprawdę irytują !) i z do czasu ciekawego i posiadającego inne "spojrzenie" na gatunek(komedii-horroru) tytułu dostajemy kolejną , niesamowicie nudną kopię przygód ...... (tutaj wstaw paskudne , filmowe monstrum). Drugiej części nie ratuje nawet to , że jest to w pewien sposób zamierzone nabijanie się z konwencji "slashera" i wszelkie (niby) straszliwe zdarzenia do których dochodzi na opuszczonej farmie są kręcone z (dużym) przymrużeniem oka . Zaczyna , jednak, człowieka denerwować, że w stosunku do części reportażowej , nie ma w tym wszystkim jakiegoś większego "jajka"(tak a propos niedawnych świąt....).




Chciałbym zaznaczyć , że w "Behind the mask..." , w epizodach ,pojawiają się : Robert Englund (jedyny, prawdziwy Freddie....remake'owi mówię stanowcze : NIE!!!), Kane Hodder (facet , który nadał kołysaniu biodrami Jasona jakiś odpowiedni , mroczny klimat....dobrze , że nie Ricky M. (dlaczego Ricky ???)), Zelda Rubinstein (mała , wysuszona kobietka z "Ducha"i jego dwóch następnych części....jako jedna z niewielu przeżyła słynną klątwę tego tytułu) oraz Scott Wilson (charakterystyczny facio...ale nie ważę się "umieszczać" jego twarzy w jakimś filmidle ).



Agatko , wiem , że ty jesteś odważniejsza w eksploracji kinowego szajsu w znacznie większym stopniu niż Jasimierz , więc może w przerwie od jakiegoś romansidła sięgniesz po historię wschodzącej gwiazdy horroru . Natomiast Ty - Jasimierzu , będąc kapitanem statku z banderą , na której dumnie widnieje adres "naszego" bloga , zapewne zapytasz mnie kiedy obejrzę coś wartościowego , mającego w sobie większe pokłady artyzmu.... na dziś odpowiedzi nie znam . Pozwól , że wpierw opuszczę pomieszczenie bez klamek , przywdzieję maskę wyżłobioną z mydła (chociaż według niektórych bez niej też mogę występować w cyrku dziwolągów...) i sięgnę po drewutnię znajdującą się w garażu....czymkolwiek ona jest i jakkolwiek wygląda...

czwartek, 8 kwietnia 2010

Mężczyźni, chmury i ptacy (!)

Kochani chłopcy z serca Polski,
naładowana jodem, domem i dobrą energią, zdecydowałam się na przedstawienie potrójnego kinowego propoziszyn. (Potrójnego?! Zwariowała?! Przecież nie napisze o dwóch filmach w jednym poście! -TRY ME).
Na początku jednak należy się małe wyjaśnienie- widziałam dwa z nich już wcześniej, nie wczoraj i nie dzisiaj i wcale nie chciałam pisać akurat O NICH, ale całkiem świeża rozmowa z kolegą udowodniła mi, że z wiatrem krąży popyt na kinową zachętę.
Dzisiaj więc przewodnik dla leniwych, którym nie chce się szukać w saturnie czy innym urnie. Poproszę bilet na…


1. An Education- i oczywiście polski tytuł, jakże banalny; podejrzewam jednak, że na tłumaczy wpływ miał Nick Hornby- scenarzysta Education- odpowiedzialny niegdyś za BYŁ SOBIE CHŁOPIEC. Pewnie stąd… BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA
Oryginalnie rocznik 2009, dla nas niestety 2010. Jeszcze grają, jeszcze zdąży, ten co poczuje potrzebę.
Całkiem zgrabna historia młodziutkiej Jenny (Carey Mulligan). Utalentowana szesnastoletnia dziewczyna u stóp ma cały świat, w palcach muzykę, a w głowie Oksford i francuskie piosenki. Porządek zakłóca-oczywiście- Mężczyzna pisany wielkim M (ucieleśnienie chaosu, łyk dorosłości… i wszystko inne co złe). Jenny zachwycona dojrzałym Davidem (w tej roli nieatrakcyjny dla autorki posta Peter Sarsgaard) odstawia rówieśnicze namiastki facetów, priorytety, szkołę i traci całkowicie głowę dla BAŁAMUCĄCEGO. Tyle się wydarzy, tak niezdrowa jest ta fascynacja… Co z tego wyniknie, radzę się przekonać.
No i znowu… Są plusy i minusy jak zawsze. Mulligan przekonująca, piękna i naturalna jak mało kto (przyniosło jej to szereg nominacji) Sarsgaard to dobry nicpoń i bałamut, ale szacunek należy się również odtwórcy roli ojca (Alfred Molina) i ekranowym przyjaciołom Sarsgaarda (D. Cooper, Rosamund Pike- +100 ode mnie za komizm postaci). Anglia (wreszcie!) znienawidzona i taka, w której dla przeżycia nawet rodowici muszą parać się różnymi zajęciami. Muzyka bardzo mnie ucieszyła i uspokoiła. Niestety, zakończenie trochę naiwne, a historia parszywieje z każdą minutą, bo a to nierealna, a to nieprzemyślana. Niektóre wątki sprawiają wrażenie źle posklejanych i zbyt zduszonych- tak jakby do końca nie mogli się zdecydować, którą ścieżką film ma iść… Ale warto i tak- dojrzały facet/dojrzała kobieta, który/która bierze w swe ramiona żółtodzioba...niektórzy lubią.

2. Up in the Air- czyli polskie W chmurach. Obgadane oscarowo we wszystkie strony, obsypane nagrodami aż do nieba (zupełnie nie wiem czemu).
Również rocznik 2009 i tradycyjnie nasza premiera 2010. I tu rozpocznę moją szyderę. Film powstał z połączenia pomysłów: J. Reitmana (niestety, to wg mnie jego najsłabszy film) i S. Turnera, któremu zawdzięczamy Teksańską masakrę piłą mechaniczną: początek (NO BŁAGAM).
DYGRESJA: Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego Reitman popełnił największy błąd swojego życia i produkował Jennifer’s Body?
Twórcy, umieścili w tytułowych chmurach George’a Clooney’a (Ryan) i Verę Farmigę (Alex) dwójkę nieszczęśliwych ludzi żyjących na walizkach. I dlatego już na początku powiem, że nie podobał mi się ten film. Ładunek nieszczęścia, smutku i pustych egzystencji był zbyt mocny jak na moje serduszko. ALE słyszałam, że się podoba, więc nie pozostaje mi nic innego, jak z nim powalczyć.
George-Ryan podróżuje po kraju i redukuje etaty. W jednym miejscu spędza tylko parę dni w roku. Reszta to mechaniczna podróż, dziesiątki kart hotelowych i wielka samotność. Jego życie się zmienia, gdy pojawiają się w nim dwie kobiety- asystentka, którą musi nauczyć zwalniania ludzi i fascynująca go seksualnie Alex (fajna rola, dobrze zagrana, KOBIETA TO KOBIETA) Niewiasty wprowadzają pierwiastek wrażliwości do jego słownika i rozpuszczają twarde serce samotnika. Warto zobaczyć ze względu na precyzję ujęć, detalu i doskonałe oddanie pustego bytu. Ładna podróż przez całą Amerykę. Warto zobaczyć, żeby się przekonać ile można stracić. Właściwie jest to też dobry manual pakowania walizki. Dobrze to to się nie kończy oczywiście, więc sadyści- do kina! Może ktoś będzie ze mną polemizował.

3. I trójeczka panowie! Nie ma jej jeszcze w kinach i do nas przychodzi dopiero w październiku...Zdaję sobie sprawę z faktu, że zostanę wyśmiana (sama na początku wyśmiałam kolegę, który próbował mi pokazać), ale "doooon't caaare".
To Legend of the Guardians- Zacka Snydera (Watchman!). Opowieść o sowich (tak, to nie pomyłka) braciach, którzy wpadają w tarapaty i by poradzić sobie z wrogiem, muszą znaleźć WIELKIE DRZEWO- legendarny dom strażników!
TRAILER zobaczcie tylko jak im furkoczą piórka! Potężny zwiastun, na mnie podziałał!

Żegnam więc wszystkich ciepło jak zwykle i zapraszam wszystkich, którzy chcą ze mną iść NA SOWY. Macie czas do października. Pozdrawiam.

środa, 7 kwietnia 2010

Przepraszam , czy tu biją ?


Zamaskowana Agato i Ty - wiecznie występujący w towarzystwie gejsz - Jasimierzu...



Całe lata temu , gdy Wezuwiusz w najlepsze zalewał Pompeje , a Etna nawet nie myślała , że w swym dorobku zapisze hit "Drań" , pewna telewizja w naszym pięknym kraju nabyła prawa do zaprezentowania obrazu (całej serii) o tytule "Amerykański Ninja"(przeciągły pisk!!!). W głównej roli , z tego co pamiętam w dwóch pierwszych częściach(podobno wrócił w czwartej , ale to info od koleżanki z wf-u) , odnalazł się Michael Dudikoff - niesamowicie przystojny i bardzo dobroduszny blondyn. Ja będąc , ówcześnie, we wczesnym stadium szkolnym byłem niezwykle podatny (jestem do dziś) na wyjątkowo wyraziste postacie , które poruszają moją wyobraźnię (nie pytajcie jak uboga jest...) i wszelakie głupawe tytuły z jeszcze głupszymi przymiotnikami. Oczywiście , nie muszę pisać , że filmy z Michaelem były przeze mnie oglądane i nagrywane na VHS-y(kocham !!!) , a następnie kilkukrotnie "katowane" na poczciwym domowym wideo (łezka się w gałce ocznej kręci...to już nie wróci). Całości tamtejszych prawdziwie męskich wieczorów dopełniały , po wyemitowaniu kina o zamaskowanych wojownikach, programy z logiem charakterystycznego , kultowego króliczka. I tak mały chłopiec (z moją twarzą) , mając do dyspozycji odtwarzacz kaset i pilota w pewien sposób dorastał , zaglądając za kurtynę tajemnicy świata należącego do dorosłych( większość nie wie o istnieniu takowej) . Jeszcze ktoś się dziwi , że ja tylko o ninja bądź kobietach , a najlepiej o kobietach-ninja? Teraz wyobraźcie sobie jak szczęśliwy byłem widząc okładkę omawianego "Ninja Assassin" ?



Raizo (w tej roli jakaś koreańska gwiazdka muzyki pop - Rain (w tłumaczeniu "Deszczu Strugi")) to specjalnie szkolona maszyna do zabijania - ninja . Od dziecka przygotowywany był , wraz z innymi sierotami , do pełnienia funkcji wspomnianego wojownika . Pech jednak chciał , że ów młodzian nie do końca odarty był z wszelakich uczuć i zakochał się (z odwzajemnieniem) w dziewczynce należącej do tego samego klanu . Ta jednak nie przestrzegała odgórnie narzuconych , okrutnych zasad i postanowiła nacieszyć się wolnością dostępną poza murami klasztoru. Zostaje jednak pojmana i skazana na publiczną egzekucję . Od tamtej pory Raizo przysięga sobie , że żaden żywy ninja po ziemi stąpać nie będzie... O tych wszystkich wydarzeniach dowiadujemy się z retrospekcyjnych "halunów" jakich doznaje nasz azjatycki heros . Główna akcja "Ninja Assassina"przenosi nas do współczesnego Berlina , gdzie agentka Mika Coretti (przesympatyczna Naomi Harris) wpada na trop legendarnych morderców wyłaniających się z cienia...


Fabuła jest , jak to na kino "kopane", mało skomplikowana . Aktorzy nie są totalnymi drewniakami i wyglądają tak jakby zdawali sobie sprawę z tego , że ich kreacje nie będą stawiane wśród panteonu Hollywoodzkiej filmowej fabryki. Reżyserem owego dzieła jest James McTeigue - nadworny twórca brata i siostry Wachowskich . Na swoim koncie ma już jedną małą "rozpierduszkę" w gwiazdorskiej obsadzie - "V jak Vendetta" . Czyli z całą pewnością stwierdzić można , że na kinie polegającym na urywaniu członków zna się naprawdę dobrze . "Ninja Assassin" nakręcony jest w szybki , nowoczesny i naprawdę sprawny sposób . Sceny walk robią niesamowite wrażenie - ninja rzucają shurikenami , tną katanami i łamią gołymi rękami (zwłaszcza to robi wrażenie...). Należy dodać , że obraz McTeigue obfituje w największą ilość wygenerowanej cyfrowo krwi , co ja piszę , całej rzeki krwi jaką moje skromne oczęta były w stanie widzieć od kilku lat... Jednak uspokajam purystów i tłumaczę - brutalność z bardzo daleka wieje sztucznością i jest w większości wypadków zaprezentowana w bardzo komiksowy sposób (oprócz uderzenia czaszką łysego gościa o pisuar , wtedy sam nie wytrzymałem...Drodzy Twórcy !!! Wszystko , tylko , błagam , nie walenie głową o pisuar!!!). I tak oglądając ten festiwal fruwających kończyn i rozczłonkowywanych ciał , patrząc na kolejne "popisy" Raizo dopadło mnie straszliwe znużenie , które nie opuściło mnie już do samego końca filmu . Wtedy zdałem sobie sprawę , że czasy , gdy oglądałem takie kino z wypiekami na twarzy , atakiem ślinotoku i czterdziestostopniową gorączką bezpowrotnie minęły....zestarzałem się i , jeszcze jedno , wolę podziwiać pozbawione nawet kropelki krwi pseudo komediowe spektakle głupawego Jackie'go Chana.



Podsumowując ten powyższy stek bzdur , po "Ninja Assassin" nie spodziewałem się niczego odkrywczego ani twórczego . Liczyłem na kawałek solidnego kina polegającego na szybkiej wymianie ciosów i takowe dostałem . Jednak daleki jestem od zachwytów i wszem i wobec oświadczam , że drugi raz już bym po "przygody" Raizo nie sięgnął . Agato , Tobie kategorycznie zabraniam oglądania owego obrazu gdyż może to zniszczyć obowiązujący u Ciebie światopogląd , a Ty - Jasimierzu i tak w połowie jesteś ninja , a mrok to twój sprzymierzeniec , więc odpuść . Osobiście wolę oglądać Seagala , przynajmniej jest wolniejszy i można wychwycić wszystkie ruchy farbowanego , anglosaskiego lisa... Sayoonara !!!!