poniedziałek, 22 marca 2010

Jak się człowiek zmotywuje, to wygra



Drogi Mikołaju i drogi Jasimierzu,
dwa czynniki, których zawsze mi brakuje to pieniądze i czas. Tak to jest jak ktoś źle dysponuje młodym życiem.
A jeśli już o tym, to dzisiaj młoda opowie młodym o innych młodych. I będzie to coś świeższego niż zwykle u mnie- podróż do lat 60-tych. Przypadkiem trafiłam na bardzo dobry film produkcji francuskiej (i absolutnie nie należy tego zwrotu czytać jako oksymoronu, tak mi się napisało po prostu). "Kiedy będę miała 20 lat" (reżyseria Lorraine Levy) nadaje się idealnie dla tych, którzy: -przekroczyli już tę magiczną granicę wiekową i chcą zobaczyć co stracili,
-nie potrafią przejść obojętnie obok filmu muzycznego,
-są fanatykami Paryża
-lubią filmy pogodne filmy z pomysłem ( a nawyczyniali tam szalenie i to wszystko w ramach lekkiego francuskiego humoru)

Ale od początku...Jest to historia szesnastoletniej Hanny Goldman (Marilou Berry) mieszkającej wraz ze swoją rodziną (pochodzenia żydowskiego) na przedmieściach Paryża. Żyjące w cieniu dwóch pięknych sióstr, niezwykle utalentowane lecz nieatrakcyjne „kaczę”, zamyka się na konserwatywne otoczenie a serce otwiera jedynie na muzykę. Dziewczyna dobrze gra na kontrabasie i marzy o miejscu w szkolnym zespole jazzowym. Gdy udaje jej się osiągnąć cel, musi rozpocząć wojnę ze stereotypami, antysemickimi żartami ‘kolegów’ z zespołu (swastyki w partyturze etc.) i przede wszystkim z samą sobą. Odbiorca napatrzy się więc na proces samoakceptacji oraz na żydowskie zwyczaje i stosunek młodych ludzi do ich religii. Jestem pewna, że nawet najbardziej wprawionemu i rozsmakowanemu w katowaniu słabszych „potworowi” będzie szkoda Hanny (taka ja, nie mam w zwyczaju bycia empatyczną jeśli chodzi o postaci filmowe, ALE TO CO JEJ ROBILI :O).
I moja ulubiona część..."Kiedy będę..." zbudowany jest na świetnych kompozycjach, wprowadzających w przyjemnie duszny jazzowy klimat. Ścieżka jest w pełni kompatybilna z uczuciami bohaterów, kluczowymi wydarzeniami i -co najważniejsze- słychać w niej piękny Paryż i kulturę żydowską. Mam nadzieję, że ktoś zrozumie co mam na myśli mówiąc "żydoparyska ta ścieżka jest!"...
Bez wątpienia nie tylko muzyka jest najlepszą aktorką tego spektaklu, również i obsadzie nic zarzucić nie można. M.Berry bez dublerki wykonuje szalone, kontrabasowe partie!
Podobały mi się również błyskotliwe i szybkie dialogi (wydawało się jakby to one budowały rytm całego filmu) i często czarne francuskie żarciki sytuacyjne.

Elementem zaskakującym jest plan bohaterki- coroczne świętowanie dwudziestych urodzin, aż do nadejścia daty faktycznej 20stki. Cóż, nawet jeśli to trochę naiwne i utopijne, to daje nadzieję na datę graniczną, po przekroczeniu której wszystko się układa i jest łatwiejsze. Reasumując, ten obraz wygląda na pogodny i lekki- przede wszystkim. Pod płaszczykiem tego, udało się jednak przemycić nutki smutku, ignorancji, odrzucenia i wywołać wyrzuty sumienia u odbiorcy (jeśli kiedykolwiek pojechał mocniej kogoś/komuś/coś). WSTYDZIĆ SIĘ OPRAWCY.
A ja teraz pognam szukać czegoś "mniej pogodnego" żeby zrównoważyć poziom cukru we krwi.
Pozdrawiam was ciepło, wiosennie i póki co pogodnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz